18. Podgoricki Maraton – relacja

311788_287678454588123_958379967_n30 października 2011 r. w czarnogórskiej Podgoricy rozegrany został 18. Podgoricki Maraton. Równolegle z maratończykami wystartowali zawodnicy na dystansie półmaratonu. Piątka Szakali postanowiła zrealizować biegowy występ w tej części Europy. Poniżej krótkie i nieco dłuższe relacje zawodników.

Piotr:

Po wiosennym wyjeździe wraz z Szakalami do Bratysławy, jesienny zagraniczny występ biegowy postanowiłem zrealizować na Bałkanach. Tak też pod koniec października się stało. Pierwotnie miałem podróżować samolotem i koleją, wyszło jednak inaczej, bo drogą lądową. Dzięki temu udało się zwiedzić i zobaczyć więcej.

Wybór padł konkretnie na Czarnogórę – państwo, które na powierzchni odpowiadającej mniej więcej woj. małopolskiemu oferuje niesamowite bogactwo różnorodnych krajobrazów. Słynie m.in. z jedynego na południu Europy fiordu – adriatyckiej Boki Kotorskiej, najgłębszych w Europie kanionów wyżłobionych w skałach, gdzie swe bystre wody toczy rzeka Tara, a także z wysokich szczytów górskich, jak choćby masyw Durmitoru w płn – zach. części kraju.
Do tego dochodzi stylowe architektoniczne dziedzictwo miasteczek pamiętających czasy świetności i wpływów Państwa Weneckiego, Imperium Osmańskiego, Cesarstwa pod władztwem Habsburgów. Istna mieszanka i przenikanie się kultur, wyznań, stylów i tradycji. To wszystko powoduje, że Montenegro jest znakomitym miejscem do odwiedzin dla ciekawych świata ludzi.

Nasz szakalowy wyjazd, oprócz zaplanowanego niedzielnego biegowego akcentu w stolicy kraju – Podgoricy, skupił się głównie na aspektach turystyczno-krajoznawczych. Dla mnie szczególnie ciekawe było naoczne przekonanie się o swego rodzaju inności – europejskiego bądź co bądź państwa – Albanii, którą odwiedziliśmy w przeddzień startu. Objechaliśmy dookoła Jezioro Szkoderskie, zobaczyliśmy samo miasto Szkodra (alb. Shkodër), tę bardziej cywilizowaną odsłonę dzikiej Szkiperii. Osobiście duże wrażenie wywarła na mnie ilość obiektów sakralnych, kościołów katolickich i meczetów. A przecież było to programowo ateistyczne państwo w czasach Envera Hodży, komunisty rządzącego twardą ręką w tym dzikim, zacofanym cywilizacyjnie i infrastrukturalnie, ale pięknym kraju. Widzieliśmy też słynne albańskie bunkry, którymi usiany jest cały kraj.

Przejazd serpentynami, wnoszącymi się kilkaset metrów nad poziomem morza, gdzie błąd kierowcy skończyć się może upadkiem w przepaść, dostarczył także swoistych wrażeń. Trudno było się nie zatrzymać przy zachodzącym słońcu, by nie zapatrzyć się na schodzące prosto do morza góry… Wcześniej, w sobotę do południa, odebraliśmy jednak numery startowe. W biurze zawodów stawiliśmy się w składzie: Ania – debiutantka na królewskim dystansie; doświadczony w tej konkurencji Wielki Książę Szakali Maciek, pragnący swój maratoński stan posiadania powiększyć w wymiarze zarówno ilościowym, jak i jakościowym; celujący także w rekord życiowy Andrzej, który smak maratonu poznał w kwietniu w Łodzi, a teraz postanowił podelektować się tym wyzwaniem; niezmiennie ambitnie podchodzący do tego typu startów Szymon, który charakterystycznym napisem na szakalowej koszulce oznajmia wszem i wobec, że maratony dedykuje Swej Drugiej Połówce – Darii; byłem tam i ja – Piotr, z racji kilkumiesięcznej biegowej absencji treningowej spowodowanej kontuzją, porywający się tylko i aż na półmaraton, w dodatku drugi w odstępie kilkunastu dni, po naszym szakalowym w Lesie Łagiewnickim.

Niedzielne przedpołudnie przywitało nas piękną, słoneczną pogodą. Słupek rtęci wskazywał jeszcze przed godz. 10, na którą zaplanowano start, ponad 20′ C. To było dość odczuwalne, jako że przez ostatnich kilka tygodni w Polsce, odzwyczailiśmy się już od takiego ciepła.

Zastanawialiśmy się, pomni widoków, którymi napawaliśmy się w przeddzień, jak tu organizatorzy mogli poprowadzić trasę, by nie natrafić na wszędobylskie góry? Okazało się jednak, że owa trasa, którą poprowadzono zawody była mało pofałdowana, za to „widoki na boki” – przednie. Ruszyliśmy z centralnego placu w Podgoricy całym stadem. Po niecałych dwóch kilometrach maratończycy pomknęli w lewo na swoją pętlę, a ja samotnie, na dodatek jako jedyny Polak, odbiłem na prawo, w kierunku miasteczka Danilovgrad, gdzie znajdował się finisz półmaratonu.

Samo bieganie, z racji moich ostatnich dolegliwości, nie jest dla mnie czymś nieziemsko przyjemnym. Przyjemne, ba, arcyprzyjemne były natomiast widoki, którymi mogłem napawać się, biegnąc w większości płaską, szybką trasą. Uśmiechnięci, dopingujący uczestników tubylcy, stojące a czasem i biegnące obok nas dzieci, bardzo dobrze zabezpieczone obecnością policjantów skrzyżowania, punkty z wodą i gąbkami co 5 km oraz cytryna z cukrem na 20. km, to wszystko spowodowało, że czarnogórski półmaraton uważam za jeden z przyjemniejszych, w których dane mi było uczestniczyć. A była to moja oficjalnie po raz 19. przebiegnięta „połówka”.

Metę ulokowano w centrum Danilovgradu. Dostałem medal, wodę, można było poczęstować się kostkami cukru i cytryną, pomoczyć nogi w fontannie, a wszędobylskie dzieciaki dopraszały się co chwila o autografy (sic!). Przemawiali oficjele, miejska orkiestra przygrywała wzniosłe melodie, miasteczko żyło biegiem, gdyż ostatnie kilkaset metrów przebiegało obok uliczki z licznymi lokalami. Przy stoliczkach w niedzielnym słoneczku relaksowali się mieszkańcy, przy okazji kibicując naszym zmaganiom. Po walce na finiszu, którą o sekundę wygrałem z Macedończykiem biegnącym cały czas przede mną i po miłej pogawędce z Serbem, który towarzyszył mi z kolei do 15. km, postanowiłem pójść w kierunku cmentarza, który zauważyłem finiszując kilkanaście minut wcześniej. Zbliżał się okres, w którym tradycyjnie wspominamy Naszych Bliskich zmarłych. I ja chwilę pomyślałem o swoim zmarłym 5 lat temu Ojcu, który gdzieś może z góry przypadkiem zerknął na mój finisz…

Gdy zegar wybijał 2 godziny z hakiem, wzmógł się doping, a przemówienia przybrały żywszą formę. To na metę wpadał Jego Ekscelencja Petar Turcinovic, ambasador Republiki Chorwacji w Czarnogórze, niezwykle owacyjnie witany, a potem dość długo honorowany przez gospodarzy. Miło było patrzeć na takie obrazki na ziemi, która przecież jest/była częścią, nie tak odległej w końcu mrocznej historii bałkańskiego narodowego tygla.
Następnie przystąpiono do dekoracji, w klasyfikacji ogólnej mężczyzn i kobiet oraz w Mistrzostwach Czarnogóry. Szczególnie żywo oklaskiwałem obywatelkę Montenegro o wdzięcznym imieniu Vesna. Biegłem za nią początkowy odcinek trasy. Urocze miała nie tylko imię, ale i grację w swoich biegowych ruchach:).

W końcu zaproszono zawodników do autobusu, którym w rozśpiewanym międzynarodowym towarzystwie powróciliśmy do Podgoricy. Od hotelu, gdzie nas wysadzono, do mety maratonu dotruchtałem ze sklasyfikowanym na czwartej pozycji w półmaratonie Rosjaninem. Już po chwili dojrzałem odpoczywającego po życiowym maratonie Macieja i równie zadowolonego, choć obolałego – mimo masażu – Andrzeja, nowo upieczonego Króla Szakali. Wpadli na metę w niewielkiej odległości od siebie. Sam skorzystałem z masażu (choć gdzie mu tam do tego mojego ulubionego z Poznania), a następnie wraz z Maćkiem wybiegliśmy na powitanie naszej Szakalowej Młodzieży.

Widok Szymona idącego z grymasem na twarzy utwierdził nas w domysłach o Jego kontuzji na trasie. Dzielnie jednak zmierzał ku mecie i tę linię przekroczył. Po paru chwilach na horyzoncie pojawiła się Ania, która swój pierwszy maraton kończyła w zachwycającym stylu. Towarzyszyłem Jej na finiszowej prostej i ledwo mogłem nadążyć! Tak szybko nie widziałem Jej biegającej nigdy, a przecież Oberszakalica miała w nogach pokonane 42 km. O tym jednak pewnie więcej w osobistych relacjach moich Współtowarzyszy wyprawy.

Gratulacje, fotki, pierwsze wrażenia na gorąco. Zmęczenie, ale i radość. Znamy to przecież dobrze my, biegacze. Czmychnęliśmy w końcu, nie zwlekając długo, do hostelu, a po prysznicu i wykwaterowaniu się pojechaliśmy na pasta after party, gdzie spokojnie obejrzeliśmy sobie wyniki i ruszyliśmy w dalszą drogę. Czekało na nas morze, uliczki Kotoru, wyspa św. Stefana, Budva, Risan, Park Narodowy Durmitor…

Spędziliśmy urocze czarnogórskie dwa dni, po czym bezpiecznie, choć nie bez przygód, dotarliśmy do domu. Dyskomfort mglistej Serbii wynagrodziły nam pięknymi słonecznymi widokami krajobrazowe atrakcje Słowacji, gdzie na koniec dnia dodatkowo obejrzeliśmy sobie śliczny orawski zamek.

Do Polski wjeżdżaliśmy napawając się piękną panoramą Beskidu Żywieckiego z masywami Pilska i Babiej Góry. To coś dla ducha. O nasze ciała, a ściślej burczące z głodu brzuszki zadbał Maciek, zapraszając nas do stylowej góralskiej karczmy w Jeleśni na przepyszną kwaśnicę (bez świńskiego ryja) i góralską herbatę (bez prądu).

Serdecznie dziękuję za przemiłe towarzystwo i udaną pod każdym względem eskapadę Drogim Szakalom: Ani, Maćkowi, Andrzejowi, Szymonowi. Będę wracał wspomnieniami często do tych chwil. Mam nadzieję, że pozwolą mi one łatwiej przetrwać moją biegową przerwę, przeznaczoną na porządne wyleczenie kontuzji i jeszcze niejedną wyprawę z Wami zaliczę.

Dla porządku informacyjnego dodam, że półmaraton ukończyłem w nadspodziewanie w obecnej chwili dobrym – w stosunku do tego, czego mogłem się realnie spodziewać – czasie, mianowicie 1:33:07.



Andrzej:

42 kilometrów i 195 metrów to dużo nawet dla konia. Jak trudny jest bieg na tą odległość najlepiej świadczy to, iż pierwszy człowiek który ją pokonał zdołał jedynie wydać z siebie okrzyk: zwycięstwo i padł nieżywy. Było to w 490 roku p.n.e. po bitwie pod Maratonem. Wówczas pamiętny wyścig zdecydował o losach Aten, które dzięki informacji przeniesionej przez biegacza nie otworzyły swoich bram przez perskim agresorem. Nie mniej emocjonujący był mój pojedynek z Maćkiem, rozegrany 30 października 2011 roku, podczas maratonu w Podgoricy. Emocje były od samego początku. W dzień startu, jeszcze w pokoju hotelowym, smarując nogi wazeliną, Maciek zapowiedział, że na Bałkanach jest mocny i będzie biegł bardzo szybko. Było to dla mnie wyzwanie na pojedynek. Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo. Wielki Książę Szakali wrócił do dawnej formy i zaliczył ostatnio kilka udanych startów. Ja natomiast skłonny byłem raczej zakończyć sezon. Mimo to podjąłem wyzwanie. Start i początek wyścigu to łatwizna. Bez większego wysiłku biegłem szybciej niż Maciek. Problem rozpoczął się na 35 km kiedy zacząłem odczuwać skurcze mięśni i musiałem zwolnić żeby w ogóle myśleć o ukończeniu wyścigu. Mój rywal to wykorzystał. Wkrótce dzieliło nas już nie więcej niż 50 metrów. Wtedy zauważyłem Go na ogonie. Jego zacięta mina wskazywała, że nie odpuści. Podziałało to nie mnie mobilizująco. Zaczęła się walka. Ostatecznie wygrałem. Wbiegłem na metę przed Maćkiem, osiągając wynik 2 h 57 m, Maciek natomiast 2 h 58 m. Obaj ustanowiliśmy swoje nowe rekordy życiowe. Gratuluję mojemu rywalowi i dziękuję za emocjonujący wyścig.


Maciej:

Maratoński poranek rozpocząłem kilkoma solidnymi łykami wina – „w Paryżu nie zaszkodziło, to i tu pomoże”. Poza i tym nie czułem świeżości i na życiówkę niezbyt liczyłem, zwłaszcza że zapowiadał się ciepły dzień, za gorący na takie zawody.

Przed startem rozgrzeweczka, wizyta w „tojtoju” i szakalowa koncentracja – stajemy w kółku, splatamy ręce i śpiewamy hymn.

Ruszyliśmy. Andrzej wyrwał do przodu, a pozostałe Szakale zostały za mną. Nie czuję mocy, nie czuję świeżości, to co odczuwam to pobolewanie piszczeli od przodu. Jak zwykle jednak wierzę, że utrzymam równe tempo.

Po kilku kilometrach biegłem już w kilkuosobowej grupce. To dobrze, bo było wyraźnie pod wiatr. Ponieważ konkurenci lubili prowadzić bieg mogłem chować się za ich plecami, a ponieważ biegli równo, tempem koło 4’12”, ich towarzystwo było bardzo pożyteczne. Nasz mały peleton połykał biegaczy, którzy zaczęli zbyt optymistycznie. Przed nami majaczyła pomarańczowa koszulka Andreasa. Oznaczenia kilometrowe spotykaliśmy co 5 km, co nie ułatwiało kontrolowania tempa. Na na dodatek każdy znak występował w trzech wersjach – stary napis na asfalcie, nowszy na asfalcie oraz tabliczka przy wodopoju. Na połówce zanotowałem 1.29’30”, ale już wkrótce w peletonie zaczęły się kłopoty.

Zostało nas tylko pięciu. Koledzy wyglądali na mocnych i doświadczonych, a przede wszystkim wciąż lubili bieganie pod wiatr. Jednak po przekroczeniu „połówki” nasze tempo zaczęło spadać. Parę razy dałem zmianę, pokazując właściwą prędkość biegu, ale każde oddanie prowadzenia skutkowało zmniejszeniem prędkości. Co gorsza, Andrzeja nie było już nawet widać przed nami. Przestałem oglądać się na partnerów, trzymałem swoje tempo 4’10-4’15”. Grupka rozsypała się, jeden wytrzymał ze mną 2 km., ale na więcej nie było go stać (później okazało się, że towarzysze niedoli nabiegali po 3.20-3.30).

Biegłem już sam, wracaliśmy do Podgoricy, więc nie miałem wiatru w twarz. Wyprzedziłem kilka osób, moje tempo dochodziło do 4’05”, a interesowało mnie tylko to, że powoli, ale systematycznie zbliżałem się do koszulki z szakalem (na plecach i w środku). Jakieś dzieci częstowały obranymi pomarańczami, co częściowo zrekompensowało brak izotoników.

Było wyraźnie ciepło, czułem się wyczerpany, ale poruszałem się żwawo. Do Andrzeja 200 metrów, 150 metrów, 100… Biegł kaczym krokiem co chwila patrząc na zegarek, ale nie odwracał się. Już 38. kilometr i 70 metrów straty…, zbliżam się…, 60 metrów…. Cholera, obejrzał się zaciekawiony sygnałem przejeżdżającej karetki. Na mój widok zareagował jakby szakal ugryzł go w tyłek. Aż podskoczył i wyraźnie przyspieszył, choć widać było, że dużo go to kosztuje. Wycieńczony pościgiem nie byłem w stanie zwiększyć prędkości, obrałem więc taktykę sępa, licząc, że jak przyspieszy, to może padnie. Nie padł, więc do mety dotarł pierwszy. Brawo.

Przed końcem doszedłem jeszcze zawodnika z Bośni, wykrzesałem trochę energii by go pokonać na finiszu. Udało się! Życiówka!!! w tym dość kiepskim sezonie nabiegałem 2.58’10”.

A tu jeszcze Bejrut przede mną…



Ania:

Nic tak nie motywuje Szakali do wyjazdu jak kolejny maraton! No właśnie, a co dopiero debiut – mój debiut. Na dodatek w miejscu tak pięknym jak Czarnogóra. No ale do rzeczy:

Przyznam szczerze, że ze mną było odwrotnie… Pojechałam do Czarnogóry i przy okazji pobiegłam maraton. Pogoda dopisała. Temperatura ok. 22 stopni była idealna na zmaganie się z maratońskim dystansem. Po drugie, jak to na biegach ulicznych, świetny doping mieszkańców, zawsze dodawał sił. Zwłaszcza dzieci, które stały wzdłuż drogi z wyciągniętymi rękami by przybijać im piątki – co oczywiście robiłam. O wodę nie trzeba było się martwić ponieważ punkt co 2,5 km był wystarczający – oczywiście pomijając aspekt psychiczny, gdyż z każdym kolejnym kilometrem dystans 2,5 km dziwnie się wydłużał. Trasa bardzo malownicza, można było zobaczyć kawałek Czarnogóry, zwłaszcza stolicy oraz jej okolic zbliżając się pod granicę z Albanią. Jedynym minusem było obstawienie trasy, gdyż stojący na niej policjanci często byli bardziej zajęci konwersacją między sobą, gadaniem przez telefon czy dłubaniem w nosie zamiast pokazywaniem trasy. Dodatkowo po pytani „Ej gdzie teraz?!” słyszało się odpowiedz „prawo”, która mogła być myląca, bo oznacza to polskie – prosto (oczywiście zorientowałam się po paru błędnych skrętach).

Co do samego biegu, to pierwsze 25 km przebiegło mi rewelacyjnie. Wydawało mi się, że biegnę bardzo wolno, ale mając w pamięci, iż jeszcze wiele kilometrów przede mną starałam się nie przyspieszać. Od 27 km zaczęła mnie boleć kostka, liczyłam na to, że przestanie, jednak zamiast tego zaczęły boleć mnie kolana, też nie przestały, więc jedyne co mi pozostało to albo się rozbeczeć albo stanąć albo zacisnąć zęby i dobiec licząc, że zmieszczę się w limicie czasu. Oczywiście wybrałam wariant trzeci, co zapewne przypłacę wizytą u ortopedy i zerwaniem paznokcia, ale było warto – satysfakcja jest ogromna! Co prawda po biegu doszłam do wniosku, że była to najbardziej masochistyczna rzecz jaką sobie do tej pory zrobiłam, a z drugiej strony już szykuję się na kolejny by poprawić moje żenujące 4 h 24 min więc coś w tym jest.

Podsumowując – tzw. „ściany” nie było, co prawda inne nieprzyjemne psychofizyczne odczucia tak, ale teraz pamięta się jedynie piękny krajobraz, miłych ludzi i ogromną satysfakcję na mecie. Na pewno to powtórzę, może już w kwietniu w Łodzi.



Szymon:

Wyjazd na Podgoricki Maraton był doskonałym pomysłem Piotra. Ostatnia ucieczka przed jesiennym chłodem, pracą i możliwość biegowego zakończenia sezonu. Dla mnie, był jeszcze jeden powód – ponowna możliwość zwiedzenia państwa, które w ubiegłym roku zrobiło na mnie tak wielkie wrażenie. Podróż do Podgoricy nie obyła się bez przygód: zaznanie budapeszteńskich korków, przejazd przez skrzyżowania Belgradu, w których jedyną panującą zasadą jest „kto ma AC, ten ma pierwszeństwo” i wreszcie granica Czarnogóry – zamknięta w środku nocy z powodu budowy drogi. Koniec końców, wszyscy dotarliśmy cali i zdrowi, choć bardzo zmęczeni podróżą.

W dniu maratonu czuć było lekkie podenerwowanie. Każdy z nas miał swój cel, swoje ambicje. Spokojnie naszykowaliśmy swoje stroje, przypięliśmy numery startowe i pełni nadziei ruszyliśmy na linię startu. Rozgrzewka. Tuż przed startem wspólna koncentracja i szeptem zaśpiewany Mazurek Dąbrowskiego. START.

Pierwsze 1,5 kilometra biegłem w towarzystwie Piotrka, który pilnował mnie, abym nie wystartował za mocno. Później, nasze drogi się rozdzieliły – trasa półmaratonu odbijała w prawo, natomiast maratończycy biegli prosto. Biegło mi się nadzwyczaj dobrze. Bezchmurne niebo. Słońce i 22 stopnie. Jednak temperatura nieodczuwalna. Liczne punkty z wodą pozwalały mi na ciągłe uzupełnianie płynów i chłodzenie czapki. Problemem był tylko brak tabliczek z kilometrami, przez które nie mogłem korygować swojego czasu. Pierwsza tabliczka pojawiła się dopiero na 5 kilometrze. Złapanie międzyczasu: 22:21.45. Stanowczo za szybko. Zwolniłem. Kolejna tabliczka pojawiła się na 10 kilometrze. Tę piątkę przebiegłem już czasie 23:31.17. Znów zwolniłem, starając się złapać założone tempo.

Czułem się dobrze i byłem przekonany, że skończę w planowanym czasie 3:20-3:25. Niestety… Około 23 kilometra nasilił się ból nogi. Mała kontuzja, która nie zdążyła się wygoić przed wyjazdem, teraz stawała się co raz bardziej uciążliwa.. Czarny scenariusz tego biegu plątał się w mojej głowie jeszcze przed wyjazdem, jednak za każdym razem usilnie go wyrzucałem. Próbowałem zwolnić, ale biec nadal. Sztuka ta wychodziła mi do 26 kilometra. Musiałem przejść do marszu. Innego wyjścia nie było. Ból był na tyle silny, że każdy krok w biegu nie mógł mieć miejsca. Wycofać się nie mogłem, to nie leży w mojej naturze. Teraz miałem więcej czasu na przemyślenia, które mieszały się ze smutkiem i odczuciem własnej porażki. Idąc starałem się chłonąć krajobraz który mijałem w początkowej fazie biegu.

4h 18 min od momentu przekroczenia linii startu potrzebowałem aby przekroczyć linię mety. Poczułem ulgę. Smutek szybko zniknął. Jeszcze tyle biegów i startów przede mną. Na szczęście, pozostałym klubowiczom bieg obył się bez problemów: 2 poprawione rekordy – Andrzeja i Maćka, udany debiut Ani i doskonały czas Piotra, jak na okres biegowej absencji.