[21.07.2010] Listy z Kambodży – cz.1

Zaczął się trzeci dzień naszej podroży po Kambodży. Siedzimy właśnie w autobusie, który z Siem Reap ma zaraz odjechać do Phnom Penh. Oczekiwanie „umila” nam khmerska muzyczka dobiegająca z głośnika. Siedzący obok facet w trójkątnym kapelusiku właśnie usiłował kupić mojego laptopa. Mam nadzieję, że odmowa sprzedaży nie zachęci go do pozyskania komputera w inny – dla niego tańszy – sposób. To oczywiście żart – czujemy się bezpiecznie, jest tu spokojnie, a ludność nastawiona przyjaźnie, choć co chwilę ktoś coś próbuje nam sprzedać. Cena standardowa – obiekty mniejsze kosztują dolara, większe – pięć, a największe – dziesięć.
Jedyne co przeszkadza to ciepło połączone z wilgotnością. Nie jest makabrycznie, mogłoby być gorzej, ale już to co jest wystarcza, by nam dokuczyć i zmęczyć. I tak dzień w dzień: gorąco, parno, ale słonecznie, choć to pora deszczowa. Deszczowość objawiła się przedwczoraj solidną burzą, którą przyjęliśmy dzielnie mknąc tuk-tukiem przez zalane ulice Siem-Reap. Obyło się nawet bez zmoknięcia, choć miasto dość porządnie zalało.
Wczoraj mieliśmy dzień zwiedzania, największą turystyczną atrakcję na szlaku naszej wędrówki. Świątynie Angkoru znajdują się kilka kilometrów od Siem Reap, przez wieki zarastała je dżungla, ale tropikalny las musiał się cofnąć. Dziś od drzew liczniejsi są tu wędrowcy, zwłaszcza z kraju kwitnącej wiśni. Dzień świątyń zaczęliśmy wcześnie – pobudka o 4, przed piątą ruszamy tuk-tukiem za miasto. Po drodze tylko bilety (20$) i nocna jazda w kolumnie tuk-tuków z turystami. Wschód słońca w Angor-wat nie był rewelacją, ale sam kompleks świątynny zdecydowanie tak. Potężne mury, wieże, naścienne reliefy, a wszystko w nowym dla nas stylu, opuszczone, ale nie zrujnowane. Piękne świadectwo potęgi pradawnego królestwa Khmerów. Bezskutecznie próbujemy sobie wyobrazić jak to mogło wyglądać dwanaście wieków temu.
Potem śniadanko i dalej w drogę, w narastającym upale. Kolejne świątynie i mauzolea, mniejsze i większe, w tym Bayon o wieżach zdobionych wielkimi twarzami, których tajemnicze spojrzenie skierowane jest w dal, w dżunglę. W innej świątyni – podobnej do piramidy – wspinamy się po wąziutkich i bardzo stromych schodach. Lepiej nie patrzeć w dół, tu naprawdę można się zabić.
Na deser świątynia, w której na murach wyrosły gigantyczne drzewa, ich grube wężokształtne korzenie spływają po kamiennych murach.
Potem w hotelu próba odpoczynku, odpychanie wszystkiego co mogło się zapchać w łazience i zmaganie z drzwiami, w których zepsuł się zamek. Właściciel hotelu sprowadził ślusarza, ale ten tylko zepsuł go ostatecznie, a był tak zdolny, że nie był już w stanie wyjść z pokoju. Musiałem mu otworzyć drzwi nożem (w końcu z Bałut jestem) i uradowany poszedł naprawiać świat.
Autobus mknie przez Kambodżę, przed chwilą dosiadł się buddyjski mnich w pomarańczowej szacie. „Mknie” to nienajlepsze określenie. Ale jedzie, choć warto chyba zrobić zbieżność kół i luzy w kierownicy. Przeraźliwie trąbi płosząc motorowerzystów, tu pojazd większy ma więcej praw na drodze, to jasna i prosta zasada.

Kończy się postój na zjedzenie czegoś (wzięliśmy jakieś małe mięsko z imbirem i czymś kapustopodobnym) i autobus zaraz ruszy dalej. A skoro jesteśmy przy jedzeniu… W Siem Reap rozczarowanie. Nie widać ani insektów, ani pająków, ani węży pieczonych lub gotowanych. Kulinarnie więc bardzo ubogo. Na pierwszy kambodżański obiad biorę więc pieczone żaby, bardzo smaczne, coś między kurczakiem i rybą. Do tego zamówić można shake owocowo-lodowy, dobrze chłodzi. Pojadamy też owoce, nie zawsze wiemy, jak się nazywają i jak je jeść. Ale próbujemy, żołądek jakoś to znosi. Najlepiej idzie nam z mango (choć wczorajsze były z robalami). Były też ranbutany (czy jakoś podobnie) – wielkości kasztanów, czerwonawe, z miękkimi kolcami. By dostać się do glutowatego białego wnętrza trzeba je rozkroić. Dobre, ale na kolana nie rzucają.

A nasz pierwszy dzień w Kambodży był związany z wodą. Tuk-tukiem pojechaliśmy nad jezioro, tam wynajętą łodzią, błotnistym kanałem dotarliśmy do jeziora właściwego. Co za woda… To bardziej zupa – błotnista, gliniasta, delikatnie mówiąc odrażająca. Ale jezioro ciekawe. Na wodzie wioska, zamieszkała przez ludność pochodzenia wietnamskiego. Pływające domy, pływający kościół, unosząca się falach szkoła. Biednie i tak zupełnie inaczej… Dowiadujemy się, że tylko bogaci mieszkańcy wioski piją wodę butelkowaną, pozostali mają ją z jeziora. A mimo to żyją…
Postój przy pływającej sklepo-restauracji. Mają tam hodowlę krokodyli (bardzo śmierdzącą) i można sobie zrobić fotosik z wężem (oczywiście za „one dollar”).
Tuk-tukiem wracamy do miasta w tropikalnej nawałnicy. Potem wieczorne wyjście do rybek, które obgryzają nogi. Siadamy na brzegu wielkiego akwarium, w nim rybki podobne do pielęgnic. Nogi do wody… i zaczyna się horrorek. Gryzą. A przede wszystkim cholernie łaskoczą. Zwłaszcza od spodu, więc przywieram stopami do dna. Dwadzieścia minut znieśliśmy, rybki gorzej – kilka zaczęło pływać brzuszkami do góry. Stóp większość też została na swoim miejscu…

Autobus sunie dalej, Komptong Thom coraz bliżej, a nad nami ciężkie ołowiane chmury.