[24.07.2010] Listy z Kambodży – cz.4

W podróży jak to w podróży, raz trafi się na wielką atrakcję, a innym razem do jakiejś potwornej dziury. Atrakcji mieliśmy wiele, więc teraz pora zrealizować tę drugą możliwość. Choćby po to, by docenić atrakcje, które bez odpowiedniego tła z czasem by zblakły i przestały cieszyć.
Siedzimy w miasteczku Kampot. No coż, Siem Reap to to nie jest. Trafiliśmy do hoteliku nad rzeką, ale nie wiemy czy to atrakcja, bo od wody śmierdzi. I to nie tylko rzecznym mułem, ale i ściekami. Tu pierwsze oczyszczalnie ścieków powstaną za kilkanaście lat. Gdy poszliśmy na obiad do polecanej w przewodniku restauracji na nadrzecznym tarasie śmierdziało również, więc trudno było cieszyć się posiłkiem. Jedząc miałem wrażenie, że pachnie tak ośmiornica na moim talerzu, a może tak było naprawdę?

Spacer po miasteczku przypomina nam o piosence Kazika, który o dworcu w Kutnie śpiewał, że jest tak brzydko i brudno, że pękają oczy. Gdy zaś idzie o dworzec – kilka lat temu dochodził tu jeszcze pociąg ze stolicy, ale czasy komunikacyjnej świetności Kampotu już minęły.
Wobec braku pociągu zdecydowaliśmy się na podróż autobusem. Ze stolicy jest tu mniej niż 200 km., ale jechaliśmy ponad pięć godzin. Ta część Kambodży ma już drogi zbliżone do naszych wyobrażeń, asfalt pojawia się odcinkami. Przed Kampot przejeżdżaliśmy przez Kep – opisane w przewodniku jako nadmorski kurort. Nawet na przewodnikowej mapce wyraźnie zaznaczono szerokie plaże, zaś autor książki najwyraźniej pozostawał pod urokiem tego miejsca. Nas nie urzekło. A plaża nawet przeraziła, gdyż… w zasadzie wcale jej nie było. Chyba trafiliśmy na przypływ, czyli wychodzi na to, że o tej porze roku w Kep plażować należy w nocy. Morze nie spełniło naszych oczekiwań. Woda mętna, chyba nigdy nie widziałem morza, które tak mało zachęcałoby do kąpieli. Przynajmniej nas nie zachęciło i bez żalu ruszyliśmy dalej.
Autobusowa wizyta w Kep miała jeden plus. Planowaliśmy bowiem, że z Kampotu wynajmiemy tuk-tuka, by udać się właśnie do tego „kurortu”. Po obejrzeniu celu ewentualnej wyprawy nie wróciliśmy już do tego tematu, sprawa była zamknięta.

Co gorsza – pogoda umiejętnie dopasowała się do ogólnej beznadziei. Padało, nawet lało, mżyło, jest mokro i szaro. Ale za to chłodniej, temperatura stała się zdecydowanie europejska. Nawet kupując owoce nie poprawiliśmy sobie humoru. Dragon fruit z zewnątrz wygląda obiecująco, duży, różowiutki, owalny, a w środku – szarawy z czarnymi krostkami. Smakuje jak ryżowa papka nadziana makiem, na dodatek z posmakiem stęchlizny. Tu problemem było nawet kupienie bagietki. Co prawda widzieliśmy je na straganach z jedzeniem, ale nabyć można tylko kanapkę z bagietki, ktoś wreszcie jednak się zlitował, a może zrozumiał, że sprzedanie dwóch bułek nie godzi w jego interes. W Kampot nie da się kupić nawet insektów, to najlepszy dowód na marność tego miejsca.

Czy to miejsce ma jakieś zalety? Jakieś jednak ma. Wynajęliśmy duży, trzyłóżkowy pokój za 6 dolarów na dobę. Poza tym wyśpimy się, bo jak nie ma ciekawych zajęć to się idzie spać. Zwłaszcza że jutro może spotka nas tu coś ciekawego. Rano ruszamy na trekking w Botor National Park, nie za bardzo wiemy, czego się tam spodziewać, ale na pewno będą góry. Więc mamy spore szanse na chłodny dzień. Oby okazał się również miły, a nie tylko pouczający.

Zaczyna się noc, a zza rzeki dolatują dźwięki khmerskich przebojów. Jak dobrze pasują do nędznego miasteczka i tej smutnej pogody.