5 lipca 2014 r. Maraton Gór Stołowych – relacja

5 lipca 2014 r. Maraton Gór Stołowych – relacja

 IMG_000005505 lipca 2014 r. Maraton Gór Stołowych, czyli wyścig z czasem wiceprezes Anny Otockiej

Podobno człowiek uczy się na błędach. No na pewno nie ja. Jak zwykle wyjechałam za późno i byłam na miejscu grubo po 22. Co najlepsze w tym roku z namiotem! Wiec już nie spałam w aucie jak w zeszłym roku. A w śpiworku, w namiocie, Maćka namiocie.  ‎Po drodze jechałam autem trasą Radków-Karłów – pamiętnym podjazdem z triathlonu. I nawet moje auto momentami musiało podjeżdżać na dwójce! Zastanawiałam się jak ja to wtedy podjechałam… i to dwa razy! Jak widać człowiek potrafi zdziałać cuda.

Ale po kolei. Bo nie było tak lekko. Dojechałam. Było już ciemno. Odebrałam pakiet. Jak się okazało niekompletny, bo mój „sponsor” zapomniał dopłacić na koszulkę! Chlip…Ale nie załamując się pobiegłam rozbijać namiot póki było coś jeszcze widać. Chętnych do pomocy nie było, choć widziałam zdziwione miny jak w kiecce i sandałeczkach wzięłam się do roboty. Wyrzuciłam wszystko z worka. Naciągnęłam dwa metalowe pręty i pierwsze coś co przypominało namiot zaczęło się klarować. Potem śledzie i voila! Nie sądziłam, że to takie proste :)

Potem prysznic – zapomniałam żelu i szamponu! Na szczęście było od kogo pożyczyć. W tym roku organizatorzy jak zawsze zapewnili brak zasięgu oraz namnożyli kilometrów. W tym roku jest ich już 50! Az strach pomyśleć ile będzie za rok.

Tyle dzień wcześniej.

 IMG_00000548W dniu biegu przygotowania od rana trwały. Kolejki przed toaletami. Łapie się klimat współzawodnictwa i funu, który nas czekał! Znajome twarze i nowe znajomości. To jest to! So excited! Tyle było przed biegiem. Po biegu sytuacja wyglądała trochę inaczej… No dobrze… Mój bieg nazwę najlepiej wyścigiem z czasem. W tym roku był dłuższy dystans, wiec organizatorzy wydłużyli limit czasu z 8 h i 30 min do 9 h. Myślę sobie nieskromnie, że chyba dla frajerów, bo ja w zeszłym roku miałam 7h 30 min i to na lajcie.

I tak jak w zeszłym roku pierwsze 8 km przebiegłam jak sarenka. Na punkcie z jedzeniem objadłam się żelkami i rodzynkami. Napiłam i dyla. Potem kolejne 8 km. Trochę ciężej. Kolejny punkt, picie, jedzenie i dyla. Ale już koło 17 km zaczęły znacząco boleć mnie kolana i kostki. Trasa trudna. Wielokrotnie skręciłam sobie kostkę w ostatniej chwili nie „dodeptując” skręcenia. Od zeskakiwania ze śliskich skał też wszystko mnie bolało. Od biegania po kamieniach i konarach bolały mnie strasznie stopy. Ale to jeszcze nic. Na 35 km kazali nam skręcić w krzaki, gdzie zbieg był prawie pionowy po śliskich, mokrych kamieniach lub balach. Nie raz ześlizgnęła mi się stopa i wpadła w szczelinę. Bolało. Ale biegłam, a częściej szłam lub schodziłam dalej. Z każdą chwilą limit 9 h zaczął mnie przerażać. Mogę się nie zmieścić!!! Co za wstyd. Na co mi to. Pytam się sama siebie. Po czym około 45 km kobieta za mną krzyczy „dawaj bo nie zmieścimy się w limicie czasu” na punkcie kontrolnym (co grozi dyskwalifikacją)! To długa po konarach ostro w dół. Nogi bolą. Kolana. Stopy. Ale udało się! I o dzięki Ci Boże, była coca-cola na punkcie!!!! Aaaaa

Posiliłam się i długa. Bo jeszcze dobre 15 km. Ta sama kobieta biegnie obok mnie i mówi, że była na rzeźniku (bieg na 80 km) i się tak nie styrała, bo ten bieg jest hardcorowy technicznie. I od tego momentu była walka z czasem. Miałam 7 km i 2 h przed sobą. Hardcorowych podejść, zejść, wejść, biegu i ostatnie 750 m w schodach!!!

Nagle zostało z 4 km i niecała godzina. Nogi, stopy, kostki, kolana bolały przy każdym kroku. Plecak z piciem mnie poobcierał. Nawet moje spodenki mnie poobcierały. Było gorąco, więc z każdym kilometrem człowiekowi zaczęło wszystko coraz bardziej przeszkadzać. Ale nie mogę nie zmieścić się w limicie. NIE, NIE, NIE!

I tak nie wytrzymałam. Ryczę. I biegnę. Zaciskam zęby. Kurde nie dam się!!! Musze to zrobić! Wyprzedzam na ostatnich kilometrach tych co idą, biegnę po tych schodach pokonując je po dwa naraz! Nie dam się! Nie mogę po takim wysiłku nie być sklasyfikowana!

Udało się! Wbiegam na metę z czasem 8 h i 36 minut. Najcięższe w moim życiu. Nie pobiłam zeszłorocznego 7 h 29 min, ale było więcej km. I trasa jeszcze trudniejsza. Jeden km raz podchodziłam z 25 min! To było bardzo trudne. Satysfakcja ogromną, ale wszystko mnie boli. Za to widok na szczycie piękny. Medal! Oraz po raz pierwszy czeskie piwo dla każdego kto dobiegł. Piwa nie lubię, ale to było boskie!

Do auta miałam jeszcze z 45 min szlakiem! Hardcorowym, wiec na samą myśl już mnie wszystko bolało. Ale trzeba było to zrobić, tylko jeszcze do tego szlaku znów trzeba było zejść 750 m tymi schodami…. Na koniec jak skracałam trasę do auta spotkałam chłopaka, który na maratonie spotkał naszą inną SZAKALICĘ – MALWINE! Zgadaliśmy się po tym jak powiedział, że studiowała wtedy medycynę! Opłaca się chodzić w naszych koszulkach, już nie wspominając o tym, że to zawsze dla mnie powód do dumy – być szakalem! Poważnie! Potem jak rozmawialiśmy to okazało się, że dwie Panie stojące przede mną w kolejce po makaron z pasta party, powiedziały że były na moim półmaratonie i że był świetny i że postarają się być też w tym roku! 😉

 Myślałam, że nogi mi odpadną. Został tylko prysznic. Na szczęście ktoś pod prysznicem zostawił szampon i żel pod prysznic – truskawkowy!!! thanks!!! ;-p Potem padłam w namiocie jak długa. Na imprezę zorganizowaną przez organizatora MGS nie miałam siły ruszyć już niczym. Na drugi dzień – ponieważ wzięłam rower pojeździłam jeszcze po górkach! Piękne widoki, świetna pogoda! Nawet nie wiem kiedy przejechałam 60 km! I zahaczyłam o pamiętną trasę – Radków-Karłów! Czego chcieć więcej na weekend?

IMG_00000546 IMG_00000551

Jeszcze na koniec przypomniało mi się, że organizatorzy w tym roku wyznaczyli nagrodę w wysokości 1000,00 PLN dla każdego z zawodników, który złamie 4 h na tej trasie. Nadmienię tylko, że pierwszy mężczyzna miał 4 h 50 min. Resztę pozostawię bez komentarza. Dziwne poczucie humoru mają organizatorzy. Ciekawe co wymyślą za rok…

Wracając do domu zahaczyłam o McDonald, wiem, że to wstyd i hańba, ale pomyślałam sobie, że zasłużyłam 😉

I tak po 370 km byłam w domu! Boski weekend, tylko nogi chyba mi odpadną, zobaczymy jutro…

Kto ma ochotę na wyzwanie za rok?

Ania Otocka