6. CSOB Bratislava Marathon – relacja

6. CSOB Bratislava Marathon – relacja

208843_200228166666486_6355623_nBratysława – stolica Słowacji, miasto zabytków, w którym historia wciąż żyje. Te czynniki nadają Bratysławie szczególny charakter. Być może również one były powodem niezwykłej atmosfery, jaka panowała podczas zorganizowanego tam 27 marca VI CSOB Bratislava Marathon.

Mimo pierwszych dni wiosny, słońce mocno przygrzewało biegnących uczestników maratonu. Nie wiem, ilu dokładnie ich było. Jednak ani przede mną, ani za mną nie widziałem nikogo, kto by wyglądał na zawodowego biegacza. Przed moimi oczyma ukazał się wielki podbieg, którego nie widzieć było końca. Nie mogłem się poddać. Jednak kolejne kroki odbierały mi resztki energii. Nie miałem już sił. Zrezygnowany upadłem na kolana i na czworaka zacząłem iść w kierunku końca wzniesienia. Wtem, z mijającego mnie samochodu wychyliła się głowa „Szakala Macieja”.

– Drabek! Co Ty robisz?! W ten sposób nigdy nie zrobisz życiówki – wołał do mnie mobilizująco…

…Obudziłem się. Wizja mojego drugiego maratonu przewidywała naprawdę ciężką przeprawę.

Do stolicy Słowacji przyjechaliśmy na dwa dni przed planowanym startem. Dzięki temu spokojnie odebraliśmy pakiety startowe i zwiedziliśmy ciekawe miejsca, a jednym z nich był Zamek Bratysławski. Następnie swoje kroki skierowaliśmy w stronę pobliskiego budynku Rządu i Starego Miasta. Spacerując bratysławskimi uliczkami, słychać było rodaków, którzy przyjechali w podobnym, jak my celu  – przebiec półmaraton i maraton.

Nie ukrywam, że jadąc do Bratysławy swoje możliwości dotyczące czasu, w którym jestem w stanie przebiec maraton oceniałem w okolicach troszkę poniżej 4 godzin. Pozostali uczestnicy wyprawy usilnie próbowali mnie przekonać abym ustawił się na 3:45. Mimo, że nie do końca wierzyłem w możliwość biegu na taki czas, zgodziłem się. Jednak, jakie było moje zaskoczenie, gdy w przeddzień maratonu, usłyszałem od naszego klubowego trenera Bronisława oraz starającego się wykurować z zapalenia oskrzeli Maćka: -Drabek, właśnie wyliczyliśmy, że pobiegniesz na 3:35. „Co?! Chyba żartujecie?!”. To była pierwsza myśl, jaka  mi przyszła do głowy. Oni uparcie starali się mnie przekonać– Spokojnie, Maciek będzie twoim oraz Sabiny zającem. Poprowadzi Sabinę przez półmaraton, A Ciebie przez maraton... Nie miałem wyboru, starałem się wyperswadować im ten pomysł, jednak nie dawali za wygraną. W końcu się zgodziłem.

 27 marca 2011 r. organizatorzy zaplanowali 6. edycję CSOB Bratislava Marathon. Wstaliśmy w okolicach godziny 6:00, tak by spokojnie przygotować się do biegu i wyjazdu. Jedną z pierwszych czynności było sprawdzenie pogody. Było chłodno, jednak co najważniejsze nie padało! Na szczęście, bo prognozy z poprzednich dni przewidywały możliwe opady. Tym samym, pogoda idealnie pasowała nam pod bieg. Pełni wiary w siebie (no, może poza mną) ruszyliśmy w okolice startu, która wraz z metą zlokalizowane były przy Galerii Handlowej – Galeria Eurovea. Według mnie było to idealnym rozwiązaniem. Przede wszystkim możliwość ogrzania przed maratonem, przeprowadzenia tam krótkiej rozgrzewki, czy w komfortowych warunkach załatwienia „potrzeby”. Kilkanaście minut przed rozpoczęciem zaczęliśmy kierować się w kierunku linii startu.

Liczba uczestników sięgnęła blisko 5800, jednak w samym maratonie udział wzięły 683 osoby, natomiast w półmaratonie 1637. Pozostałymi uczestnikami były osoby biegnące w sztafecie, biegu dzieci, biegach rekreacyjnych itp. Trasa składała się z dwóch pętli. W znacznej części składała się z asfaltu i betonu. Jedynie ostatnie kilometry po starym mieście biegło się po kostce. Start, jak wspomniałem, zaczynał się przy Galerii Handlowej. Pierwsze 2km, a w tym pierwszy podbieg, wiodły nas na Nowy Most nad Dunajem, nad którym znajduje się restauracja przypominająca wyglądem spodek Ufo. Trasa maratonu kierowała nas na dzielnicę Petrżalka. W okolicy 15-16km przebiegaliśmy przez Most Apollo w kierunku dzielnicy Rużinov. Ostatnie 4km pierwszej połowy trasy wiodły wąskimi i krętymi, prowadzącymi przez torowiska i kostkę uliczkami najstarszej części miasta. Dla dwójki Szakali to były ostatnie kilometry. Pierwszy dobiegł Piotrek z czasem 1:33. Niedługo po nim, z czasem 1:47 dobiegła Sabina, zajmując tym samym, wspaniałą 4. lokatę w swojej kategorii wiekowej.

            Jednak dla pozostałej dwójki zabawa dopiero się zaczynała. Trasa, która wcześniej była zapełniona biegaczami, teraz jakby zrobiła się pusta. Osobiście czułem, że z kolejnymi kilometrami opadam coraz bardziej z sił. Każda część moich nóg mówiła mi „zwolnij”, „zatrzymaj się”, „nie dasz rady”. Jednak ja starałem się nie dawać za wygraną. Nie ukrywam, że gdybym biegł sam, pewnie bym się poddał i pod pretekstem wzięcia napoju w punkcie odżywczym przeszedł do chwilowego marszu. Jednak nie biegłem sam. Nie mogłem wyksztusić z siebie pytania „a może zwolnimy lub przejdziemy na chwilę do marszu?” Znałem odpowiedź, którą bym wtedy usłyszał. Dlatego też biegłem i starałem się odliczać kolejne kilometry dzielące nas do mety. Od 30km tempo biegu nieznacznie spadło od planowanego. Jednak tym aż, tak się nie przejmowałem. Gorzej było z Maćkiem, po którym widać było narastające zmęczenie, choroba i sprint, którym dogonił mnie po dzielącej nas kilkuset metrowej różnicy przy półmetku teraz dawały mu się we znaki.

            Podobnie jak przy moim pierwszym maratonie w Warszawie, tak i tutaj widok 40km zadziałał na mnie pobudzająco. Wydawało mi się nawet, że biegnę jakby szybciej. Kręte uliczki starego miasta przybliżały mnie do mety. Wyprzedzałem kolejnych zawodników. Czułem przypływ sił. Na ostatnich kilkuset metrach dobiegł do mnie Piotrek, którego chyba zaskoczył mój dobry humor i uśmiech na twarzy. Zmęczony byłem, to fakt, jednak widok mety dodawał mi skrzydeł. Przyśpieszyłem. Tuż przed metą dogoniłem jakiegoś Słowaka, którego na ostatnich metrach udało mi się wyprzedzić. META!

            Udało się! Do mety dobiegłem z czasem 3:37:12. Pobiłem swój poprzedni rekord o 77 minut! Byłem z siebie dumny, bo choć miałem sporo chwil słabości nie poddałem się i walczyłem do końca. Co prawda, nie udało się pobiec planowanego 3:35, jednak dałem z siebie maksimum. Pobiegłem o wiele, wiele lepiej, niż sam zakładałem. Grunt, to wiara we własne siły!

Chwilę po mnie na metę wbiegł ostatni Szakal. Po biegu chwila odpoczynku była niezbędna. Czekała nas długa podróż do Polski. Jednak kolejny raz wracaliśmy z dobrymi wiadomościami!