Accenture Rwanda Marathon Expedition 2013 – list 5

Accenture Rwanda Marathon Expedition 2013 – list 5

 rwandaf 228Z miejscowości Rushaki, czyli od siostry Weroniki, ruszamy do Nyakinama koło miasteczka Ruhengeri, czyli do księdza Grzegorza. Musieliśmy jechać przez Kigali, choć to nie po drodze. Busik mieliśmy o 6 rano, tradycyjnie – komfort w nim niewielki. Pasażerowie jadą po czterech w rzędzie, nie ma miejsca na bagaże. Początkowo nie ma też asfaltu, więc nieludzko trzęsie i kurzy. Ale jedziemy i docieramy, choć od Kigali z dużymi plecakami na kolanach.

U Grzegorza zamieszkaliśmy w bardzo przyzwoitych warunkach. Dostaliśmy trzy pokoje – czyste i eleganckie, do tego salonik, w którym od razu rozłożyliśmy nagrody na biegi. Jedliśmy jak królowie, a Grzegorz troszczył się, by każdy z Szakali upodobnił się do prosiaczka.

Biegi, które wypadły w dniu edukacji, znów były wyzwaniem organizacyjnym. Do tego trafiliśmy na wyjątkowo upalny dzień. Gdy szliśmy z nagrodami oblegały nas setki dzieciaków. Traciliśmy nie tylko cierpliwość i swobodę przemieszczania się, ale także równowagę. Wreszcie schowaliśmy się w dusznej sali lekcyjnej, którą oblegały tłumy. Takiego biura zawodów jeszcze nie było.

Trasa biegu wiodła przez plac przy szkole, dalej pętlą przez wieś mającą ok. 1500 m., z metą oczywiście na terenie szkoły. Po biegu najmłodszych dziewcząt sprawy wymknęły się spod kontroli. Szarpanie się o nagrody, wyrywanie ich z naszych rąk, cukierkami nie sposób częstować, więc z tego rezygnujemy, gdyż częstujący mógł zostać stratowany. Odtąd rozdajemy tylko szakalowe medale i nagrody rzeczowe dla pierwszej dziesiątki. Tłumu chłopaków z pierwszych klas znów jednak nie daje się opanować. Poza tym gdy biegnący przemierzali szkolne boisko, dołączało do nich kilkuset małych kibiców, którzy razem z zawodnikami wpadali na metę i przepychali się, by coś otrzymać.

Dlatego też do kolejnych czterech biegów nauczyciele wyznaczali po 10-12 osób, które biegły w strojach sportowych. Odtąd ustalanie wyników i rozdawanie nagród było łatwiejsze, choć tylko patyki w rękach nauczycieli gwarantowały, że do mety można było się dostać.

Po zawodach akademia w amfiteatrze. Tłum dzieciaków podziwia miejscowe zespoły taneczne i popisy akrobatów. Nas też wyciągają do tańca na scenie – zabawa przednia.

Na zakończenie dyrektorom czterech lokalnych szkół wręczamy po piłce. Przyjmowane są jak cenne dary. W czasie festynu medale na pomarańczowych wstążkach dostrzegaliśmy nie tylko na szyjach dzieciaków. Także czarnoskóry ksiądz Alexander, który podczas biegów okazał się bardzo pomocny (z tubą prowadził selekcję startujących), na białej sutannie dumnie prezentował szakalowe trofeum.

Sami też nie zapomnieliśmy o treningach. Pierwszego dnia krótki, ale niełatwy rekonesans – częściowo po wulkanicznym gołoborzu. Następnego dnia drogą w stronę Ruhangeri, ok. 11 km., dość żwawo, choć z podbiegami.

W Nyakinamie odwiedziliśmy też przedszkole prowadzone przez polską misjonarkę. Od Grzegorza usłyszeliśmy jej historię. Kilkanaście lat temu, gdy jechała z inną zakonnicą, ich samochód zatrzymał wojskowy patrol i chciał pojazd skonfiskować. Później pozwolono jechać, by zaraz potem otworzyć ogień z broni maszynowej. W auto trafiło ponad sto pocisków. Kobiety przeżyły, ale polska siostra przez kilka lat leczyła w Europie pogruchotaną piętę. Później wróciła do Rwandy.

W przedszkolu nadmuchaliśmy kilkadziesiąt balonów, z którymi dzieci miały naprawdę niezłą zabawę. Potem tłumek maluchów skandował „Szakale!, Szakale!”.

rwandaf 347Następnego dnia wyprawa na wulkan Bisoke, ok. 3700 m.n.p.m. Ruszamy z przewodnikiem, jego pomocnikiem i pięcioma żołnierzami z kałachami. Z jednej strony mają nas chronić przed dzikim zwierzem (bawoły i słonie podobno mogą wynurzyć się z lasu), a z drugiej – jesteśmy na granicy z Kongo, z którym Rwanda toczy wojnę.

Początkowo dość łagodnie, przez tropikalny las. Później znacznie stromiej, po błocie, miejscami głębszym, a wszędzie śliskim. Bez kijków nie dałoby się iść. Kasia z Szymonem z zazdrością spoglądają na kalosze, które z Anią zdecydowaliśmy się założyć.

Pogoda kiepska, chmury, więc nie widać sąsiednich wulkanów. Chociaż na szczycie zobaczyliśmy cały krater i jeziorko w jego wnętrzu. Na zejściu jeszcze bardziej ślisko; można zrobić szpagat, wywinąć orła albo jak żaba plasnąć w błoto. Dziewczyny piszczały jak chomiki, a Szymon usiłował dociec, dlaczego na wulkan wyruszył w najlepszych, czystych spodniach. Oczywiście – wrócił jakby w innych.

rwandaf 349Później z Grzegorzem ruszamy na nocleg do polskich sióstr pod Kigali. Znów jesteśmy podejmowani z polską gościnnością. Wczesna pobudka nie opłaciła się. Gdy dotarliśmy do północnego wjazdu do Parku Narodowego Akagera (ok. 2,5 godz. drogi) okazało się, że wjechać można tylko południowym. Dojazd do niego zająłby ok. 1,5 godziny, gdyby nie trzeba było zmieniać koła z rozerwaną oponą.

Krótko po wjeździe do parku, nad brzegiem jeziora natrafiliśmy na hipopotama. Chyba nie był zachwycony, więc Grzegorz błyskawicznie wycofał samochód. Później stadka antylop, małp, generalnie zwierząt początkowo mało, gdyż jechaliśmy przez busz. Za to samochodu wlatywały setki gzów. Zamknęliśmy więc okna i rozpoczęliśmy eksterminację. Z podniesionymi szybami much mieliśmy mniej, za to ciepło było jak w piekarniku.

Wyjechaliśmy na wzgórze, tam bardziej sawannowo, z rzadkimi drzewami. Kasia krzyknęła i pokazała nam dwie dorodne żyrafy obgryzające listki. Dołączyła do nich trzecia, a my rozpoczęliśmy sesję fotograficzną. Chwilę później wjechaliśmy w stano zebr i antylop.

Do wyjazdu z parku wybraliśmy inną drogę i się opłaciło. Na sawannie trafiliśmy na stado siedmiu żyraf – ślicznych, smukłych, dostojnych. Ich nie da się opisać, trzeba zobaczyć. A poza tym – takie zwierzęta nie istnieją.

Bez Grzegorza, jego zaangażowania i dobrego serca takie eskapady nie byłyby dla nas możliwe. Wynajęcie w Kigali samochodu terenowego choćby na jeden dzień, a w parku przewodnika, to wydatek ok. 400 USD. Dziękujemy za wszystko!

rwandag 103 rwandag 174

Maciej Rakowski