Lichtenstein. Mały – bo 6 najmniejszy na świecie – europejski kraj wciśnięty niczym parówka w hot-doga między Austrię i Szwajcarię. Posiada zaledwie 24,8 km długości i 12,4 km szerokości. Dość powiedzieć, że powierzchnia dzielnic administracyjnych Łodzi – Bałut i Widzewa jest większa od powierzchni Lichtensteinu, która wynosi 160,5 km2. Mimo, to – co jest jego wielkim atutem w oczach biegacza – organizują maraton, który raduje biegaczy asfaltowych (ale tylko na początku) i górskich wyjadaczy. Mieszanka idealna? O tym mieliśmy się przekonać 8 czerwca 2024 r. z Maciejem Rakowskim, z którym przyjechałem odhaczyć kolejne miejsce na mapie świata.
LGT Alpin Marathon w Liechtensteinie wiedzie z miejscowości Bendern przez stołeczne Vaduz do małego miasteczka u podnóża Alp – Malbun. Jako, że kraj ten jest typowo alpejski, trasa musiała mieć „akcent” górski – a było nim 1975 metrów w górę i ok 810 m. w dół (zbiegi między podbiegami).
W biurze zawodów skromnie, jak na niszowych imprezach. W pakiecie tylko numer startowy i agrafki. Start o 9 rano. Z pogodą trafiliśmy chyba w okienko. Wieczorem deszcz i rozchodzące się szczytami Alp błyskawice. Rano – zapowiadane deszcze gdzieś przeszły bokiem i próżno było szukać jakiejkolwiek chmury, co przy ok 20 stopniach powyżej zera nie wróżyło rewelacji. Na pełnym dystansie maratonu wzięło udział 271 zawodników, obok nich na starcie stanęli również zawodnicy z dystansu 10 km, półmaratonu plus (25 km) oraz sztafety maratońskiej (25 km + 17 km).
Trasę maratonu ze wspomnianego Bender do wysokoalpejskiej miejscowości Malbun można z grubsza podzielić na cztery odcinki, każdy o długości ok 10 km. Pierwsza dycha jest „rozbiegowa”, płaska i szybka. Ze startu szybko kierujemy się do ścieżki wzdłuż rzeki Ren, po drugiej stronie której widzimy Szwajcarię. Mimo lekko zbolałych mięśni czworogłowych po czwartkowym, trochę zbyt intensywnym treningu (6 km i 400 pionu) narzuciłem odpowiednie tempo ok 4:47. Po minięciu głównego miasta – Vaduz, rozpoczyna się drugo EOS – dziesięciokilometrowy podbieg z przeszło 1000 m przewyższenia. Tuż po minięciu miasta, biegniemy pod górę w stronę zamku księcia Lichtensteinu, by następnie skręcić w leśne dukty. Starałem się stosować metodę mieszaną i naprzemiennie przeplatać trucht z szybkim marszem. Samopoczucie bardzo dobre. Do czasu, gdy wybiegamy na odsłonięty, nasłoneczniony odcinek podbiegu asfaltowego. Nie ukrywam, że odcinek ten lekko mnie zajechał i zastanawiałem się, jak przeżyję drugą część trasy. Po osiągnięciu szczytu na ok 1500 m zaczyna się zejście w dół w kierunku mety „półmaratonu +” w miejscowości Steg w dolinie Valün. Puszczam nogi, nabieram prędkości i liczę, że „jakoś to będzie”.
Słońce grzeje i dodatkowo wysysa energię, którą tracimy łapiąc pion. Na punktach, które – na szczęście – rozstawione są nie co deklarowane 5 km, a średnio 3 km, łapę każdorazowo kubek wody, który ląduje na głowie, a drugi w paszczy. Na punktach raczej nie tracę sekund, starając się trzymać żwawe tempo. W pasie biodrowym mam zapasowy softflask z izotonikiem, 4 żele i 3 galaretki energetyczne.
Kolejne 10 kilometrów to głównie szlaki z najwyższym punktem na trasie ok 1770 km. Suma podejść już nie jest tak efektowna, jednak na zmęczone już mięśnie, równie odczuwalna. Na zbiegach, tych które się pojawiają, trzymam przyzwoite tempo, sam jestem zaskoczony, że potrafię „docisnąć”, jednak pod górę idzie coraz gorzej. Widoki jednak nadrabiają wszystko. Już nie mogę się doczekać wrześniowego Julian Alps Trail Run. Wreszcie docieramy do doliny Malbun, gdzie z daleka widać już metę, chociaż do „przebieżki” pozostało jeszcze 5 kilometrów. Tutaj niestety pojawiają się pierwsze problemy – skurcze. Kiedy chwyta mnie w prawy czworogłowy, z grymasem bólu, ale powoli napieram do góry. Gdy jednak mocniej złapał mnie w mięsień dwugłowy, musiałem dodatkowo skrócić krok. Minęło mnie kilku zawodników maratonu, jednak nie byłem im w stanie dotrzymać kroku. Gdy rozpoczął się lekki zbieg, który następnie przeszedł w delikatny – ostatni podbieg – starałem się przyśpieszyć by ich dogonić, jednak jak widać rywale mieli podobny plan. Na ostatnim 2-kilometrowym zbiegu do mety skurcze puściły, więc i ja mogłem nabrać prędkości oraz z uśmiechem minąć metę po 4:45:35, zajmując 53 lokatę wśród mężczyzn i 59 open na 271 osób. Nie jest źle, choć wiem, że kilka minut byłoby tutaj jeszcze do urwania. Jak pisał w swojej relacji Maciej, przed „wyimaginowanym” limitem zdążył i on wbiegając na metę cały i zdrowy, choć również lekko obolały z powodu skurczy. Obecność Emmy nie pozwoliła jednak na okazanie słabości. Maciej, Klaudia, Emma – dziękuję za fantastyczną przygodę!
Meta. Jeszcze słów kilka o niej. Skromna jak samo biuro zawodów. Drewniany mały medal, koszulka „finiszera” i – tyle. Bo w zasadzie po co coś więcej? Tutaj nagrodą była panorama na trasie..
Szymon „Prezes”