ACCENTURE JAVA MARATHON EXPEDITION
DŻAKARTA – MIASTO STRASZLIWE
Jedziemy tuk-tukiem, a raczej byśmy jechali, gdyby nie było korka. Ale korek musi być, bo to Dżakarta, tu po ulicach się nie jeździ, nawet w nocy, tu się na nich stoi, od czasu do czasu przeparkowując pojazd kilka metrów w przód. Więc obie nasze metalowe puszki na trzech kółkach przesuwają się mozolnie, a temperatura wewnątrz nich jest taka, że koncentruję się, by nie stracić przytomności. Do tego wokół hałas i kłęby spalin. Tu na regenerację mózgu należałoby wysyłać tych, którzy płaczą, że rodzi się zbyt mało dzieci.
Dżakarta ma około 20 milionów mieszkańców, nie ma metra, nawet tramwajów, więc jest to komunikacyjny koszmar. Dla równowagi niemal wcale nie ma tu miejsc wartych oglądania, więc nie ma dokąd jeździć, a dzień spędzony w stolicy całkowicie wystarczy, by poznać jej smak. I zapach.
Zaczynamy od Placu Taman Fatahillach, z dawną siedzibą holenderskiego gubernatora. Na placu różnokolorowe rowery, ale niewiele więcej przypomina klimat Niderlandów. Kanały też tu są, jak w Amsterdamie, ale przed wkroczeniem na most należy zrobić głęboki wdech. Kanały, niegdyś będące rzeczkami, dziś są wielkimi rynsztokami transportującymi do morza wszelkie odpady komunalne. A że mamy porę suchą, więc ścieki dość leniwie „toczą swe wody”.
Spacerujemy po slamsach w okolicy portu, po jednym z kanałów portowych pływamy nawet łódką. Przy brzegu śmieci w wodzie tyle, że można byłoby chyba chodzić po powierzchni. Wrażenia zapachowe adekwatne do widoków… Wzdłuż nabrzeża stoi długi rząd szerokich drewnianych statków, to indonezyjska flota handlowa, wciąż napędzana za pomocą żagli.
W koszmarnym upale docieramy w okolice iglicy zwanej Monas. Tu stragany z mniejszą i większą tandetą, co ciekawe – nie dla turystów, ale dla miejscowych, bo podróżnych dociera tu niewielu. Powrót do hotelu daje nam nowe atrakcje. Kierowca nie rozumie ani słowa po angielsku, a na dodatek nie wie, dokąd jechać, a mapka z hotelu nie jest mu w stanie pomóc. Taksometr działa, on pyta o drogę w różnych miejscach i zazwyczaj rozmówca pokazuje mu kierunek, z którego właśnie jedziemy (to znaczy, z którego pełzniemy w korku). Mamy dość. „Open the door, debilu” i.. po prostu wysiadamy zostawiając głupka w jego pojeździe, z rozdziawioną gębę i pracującym taksometrem.
Do hotelu docieramy pieszo, mijając stragany, na których przyrządzane są potrawy z kobry albo gdzie można posilić się durianem. To spory kolczasty owoc, wewnątrz którego znajdują się pestki otoczone śluzowato-galaretowatą białą substancją, o specyficznym smaku i paskudnym zapachu. Godłem Dżakarty powinien być durian.