Listy z podróży do Birmy – cz.2

Malezja w pigułce

W Miri (wymawiamy z akcentem na ostatnią samogłoskę), czyli już na Borneo, zaczął się wieczór. Siedzę w pokoju, podjadam z puszeczki grillowane małże z chilli i cieszę się, że wreszcie mam chwilę odpoczynku po maratonie. Pobyt w Kuala Lumpur okazał się bardzo przyjemny, choć program mieliśmy napięty. Przede wszystkim dlatego, że przez przesunięcie lotu z Kijowa mieliśmy na stolicę Malezji zaledwie półtora dnia. Wylądowaliśmy w sobotni poranek, odległość centrum pokonaliśmy autobusem wykupionym wraz z lotem liniami Air Asia. Szybko przekonaliśmy się, jak dobrze działa transport w stolicy Malezji.Mają tam kilka linii naziemnych kolejek – wygodnych, klimatyzowanych, szybkich i całkiem tanich. Zresztą kwestia cen przedstawiała się dość prosto – tutejszy ringgit to niemal złotówka, więc od razu wiadomo, ile co kosztuje. Nocleg udało nam się znaleźć niedaleko startu i mety maratonu. Nasz hotelik mógłby wystraszyć miłośnika obiektów kilku gwiazdkowych, zwłaszcza pokoik bez okna, czy drewniane strome schody, ale za to cena była zdecydowanie zachęcająca (zaledwie 35R).

Bez kłopotów dotarliśmy do Maraton Expo. Pakiet startowy mało obfity, aleza to obsługa bardzo miła i sprawna. Upatrzyłem sobie buty crossowe, ale niestety – nikt tu nie słyszał o takim numerze jak mój (46), ekspedientka myślała, że żartuję. Później wybraliśmy się do tzw. Złotego Trójkąta, czyli do dzielnicy sięgających nieba drapaczy chmur. Na wszystkimi z nich górują dwie bliźniacze wieże – Petronas Twin Towers, które mierzą sobie około 450 m. Nie udało nam się wjechać na ich szczyt, więc bilety wykupiliśmy na niedzielny ranek – na godz. 9.20, więc już wiedziałem, że maraton muszę pobiec naprawdę żwawo.

Przedmaratońska noc okazała się krótka – start o 5, więc pobudka o 3.40. Mimo deficytu snu nie mogłem zasnąć, gdyż organizm funkcjonujący jeszcze według czasu polskiego nie rozpoznał pory nocnej. Jakoś jednak udało się zebrać na start, a mimo wczesnej pory było wyraźnie ciepło. Występ w maratonie okazał się całkiem udany. Trasa ciekawa (choć z licznymi podbiegami) i bardzo dobrze obstawiona, woda co 2 km. Koło półmetka przebiegaliśmy obok wspomnianych wież, ich widok o świcie był niezapomniany. Podobno na trasie były również inne ciekawe obiekty, ale… ich nie zauważyłem. Dzień nastał bowiem dopiero koło 25 km., a później ze zmęczenia i tak widziałem niewiele. Niemal do połowy biegłem z Niemcem mieszkającym w Singapurze, a gdy osłabł dołączyłem do Brytyjki żyjącej od lat w Malezji. Koło 34 km. przestałem móc dotrzymywać jej kroku, ale i tak mogę być zadowolony – niemal równe tempo utrzymałem aż do mety, choć robiło się coraz ciężej i goręcej. Bieg ukończyłem w czasie 3.21:56 (co pozwoliło mi na zajęcie 34 lokaty), zdecydowana większość konkurentów jeszcze walczyła na trasie (w maratonie startowało grubo ponad 1000 osób), gdy ja w hotelu brałem prysznic; to uczucie chyba lubię najbardziej. Warunki były takie, jakich się spodziewałem: gorąco i bardzo parno, już po kilkuset metrach po prostu płynąłem. Ale dałem radę i jestem z siebie zadowolony.

Potem wymarzona wizyta na wieżach. Niestety – rozczarowanie. Dowieziono nas „zaledwie” na 41 piętro, do łącznika między budynkami. Ani wrażeń, ani panoramy. O 16.30 odlecieliśmy na Borneo. Duże plecaki zostały w przechowalni, więc musimy tu przetrwać tylko z małym bagażem podręcznym.

W Miri już noc, miejscowi siedzą w restauracyjnych ogródkach i zajadają się owocami morza. Też dziś ich posmakowałem. W Kuala Lumpur na obiad zamówiłem kraby – rewelacja! Nieduże okazy, z miękkim (chyba jakoś zmiękczonym) pancerzem, więc dało się je jeść w całości.
Pora spać, jutro ruszamy do Sułtanatu Brunei.