Listy z podróży do Birmy – cz.3

3. Pocztówka z Brunei

Ten odcinek od początku miał nosić taki tytuł, sądziłem bowiem, że dobrze będzie pasował do dwudniowego wypadu, który miał nam dać rzut oka na Sułtanat. Dopiero jednak po wizycie na poczcie zrozumiałem, jak doskonale taki tytuł nadaje się do opisu Brunei. Pocztówki są tu bowiem inne niż w pozostałych krajach. Wszędzie lubują się w nudnych landszaftach, a tu kartka (zresztą trudna do zdobycia) ma pokazać ducha kraju. Na tle seledynowym lub lila poumieszczano zmyślne kompozycje z nakładających się fragmentów zdjęć – a to instalacje naftowe, a to obiekty w trakcie budowy (z kadłubem samolotu wśród nich), a to składanka postaci z defilad i uroczystości patriotyczno-monarchistycznych ku czci.

Sułtanat Brunei to relikt, taka ustrojowa skamielina. Trwa sobie na Borneo jako monarchia absolutna (bez parlamentu, bez wyborów), złożona z dwóch kawałków z wąskim paskiem Malezji rozcinającym państwo. To bogaty kraj, gdyż posiada ropę naftową. Podobno za 20 lat zasoby się skończą. Nie chciałbym być wówczas w skórze tutejszego władcy. Na szczęście sułtanem Brunei nie jestem, więc mogę powrócić do opisu krainy. Państwo nie jest wcale tak małe – od granicy z Malezją do stolicy jest niemal 130 km. Sporo tu terenów zielonych; rolnictwa w zasadzie nie dostrzegliśmy.

Do Sułtanatu jechaliśmy z przygodami. W Miri szybko okazało się, że dworceautobusowe są dwa i tyleż autobusów do Brunei. Jeden już pojechał, a drugi miał jechać na 4 godziny. Ustalenie tego zabrało nam niemal godzinę – informacji żadnej, a wiedza miejscowych taka jak ich zdolności językowe – mizerna. Pewien miejscowy cwaniak chciał na zawieźć do stolicy Sułtanatu za jedyne 150$. Ostatecznie skorzystaliśmy z jego usług, ale tylko po to, by przebyć pierwsze 30 km. do najbliższej miejscowości w Brunei. Zanim opuściliśmy Miri zdążył jeszcze zabrać talibopodobnego pasażera, paczkę mniejszą, a w jeszcze innym miejscu paczkę większą, ostatecznie jednak dowiózł nas bez przeszkód (za 25$).

Na granicy problemów nie było. Stempelek jeden, drugi i odprawieni. Talibmusiał coś oclić, więc jeszcze chwilę poczekaliśmy, ale nie trwało to zbyt długo. W miasteczku wymieniliśmy pieniądze (za jednego dolara dostaje się tu 1,2 dolarów miejscowych), na autobus niemal nie czekaliśmy. Okazało się, że transport jest tu niedrogi – za podróż do kolejnego miasta (Seria) zapłaciliśmy po miejscowym dolarze (B$), a potem na autobus do stolicy po kolejne 6. Taniej niż PKSem.

Wreszcie dotarliśmy do stolicy kraju – miasta o nazwie Bandar Seri Bagawan. Był 28 czerwca 2011 r., godzina 16.

Trzeba było jakoś dostać się do hotelu. Gdy wysiedliśmy na terminalu autobusowym w podziemiach jakiegoś biurowca podpowiedziano nam, by udać się do miejskiego busika o numerze 21, który już stał na stanowisku. Kierowca z uśmiechem oświadczył, że zna nasz hotel i nas dowiezie. Kluczył niemiłosiernie, ale słowa dotrzymał.

Hotel Traders Inn mile nas zaskoczył. Rezerwowany przez internet okazał się być trzygwiazdkowym obiektem (za jedyne 54$). Najbardziej zdziwiłem się, gdy miły pan w recepcji obwieścił, że pokój jest już opłacony (a ja tego nie robiłem, nie widziałem też, by z karty zeszła taka kwota). Cóż, miłe niespodzianki są dla dobrych ludzi.

Wyruszyliśmy zwiedzać miasto. Pieszo, bo autobus miał po dłuższym czasie. Zdobyta w hotelu mapa informowała nas jednak, że w zasadzie się nie przemieszczaliśmy, choć – mimo upału – maszerowaliśmy żwawo. B.S.B. okazało się całkiem dużym miastem, a hotel położony był na jego obrzeżach. Zdecydowaliśmy się więc na autostop. Zatrzymywał się z reguły pierwszy samochód, a miły tubylec ochoczo dowoził nas tam, dokąd chcieliśmy. Dwa razy skorzystaliśmy z tej możliwości i chyba za każdym razem kierowca nie do końca rozumiał, o co nam chodzi. W każdym razie ludzie są tu niezwykle uczynni.

Tak dotarliśmy najpierw do efektownego, choć nowego, meczetu Jame’Asr Hassanil Bolkiah. Później trafiliśmy do największej atrakcji miasta – meczetu Sułtana Umara Ali Saifuddiana. Podziwialiśmy śnieżnobiałą budowlę otoczoną wodą, z altaną w kształcie orientalnej łodzi. Już po chwili okazało się, że na tym kończą się atrakcje centrum. B.S.B. to „miasto-wydmuszka”, puste w środku – bez centrum z zabytkami, knajpkami, ludźmi.

Co ciekawe – w Sułtanacie wcale nie widać bogactwa. Owszem, oba meczety miały złote  kopuły, ale to wszystko. W centrum dominowały kiepskiej jakości biurowce; gdzie im do efektownej architektury Kuala Lumpur… Na szczęście ceny okazały się być umiarkowane. Obiad można tu zjeść za 12 zł., przejazd „miejskim” kosztuje tutejszego dolara.

Brunei to kraj w zasadzie bez turystów. To nas obserwowano jako atrakcję, ale bardzo życzliwie. Informacji turystycznej, tabliczek z opisami – brak. Drugiego dnia przypadkiem weszliśmy do muzeum historycznego. Obejście do zajęło minutę – rzuciliśmy okiem na kilka zdjęć i wystawionych otwartych książek. Napisy w języku lokalnym, zapewne wielce pouczające.

Do hotelu wróciliśmy ostatnim miejskim autobusem. Rano hoteloweśniadanie w stylu angielskim (ohyda) i już spakowani ruszamy kontynuować zwiedzanie. Sprawnie ustaliliśmy, że autobus bezpośrednio do Miri odjeżdża o 13 (a godziny odjazdów są tu przestrzegane). Przeszliśmy się po bazarze, były na nim nawet pamiątki, ale niestety – nie poszukiwane maski. Później skorzystaliśmy z propozycji jednego w wodnych taksówkarzy i za 15 lokalnych dolarów wybraliśmy się na rejs motorówką po zatoce i rzece. Wyprawa okazała się bardzo przyjemna i całkiem interesująca. Przede wszystkim na wodzie było chłodniej. Przepływaliśmy obok setek domów na palach. Są tu na brzegach całe osiedla drewnianych budynków na słupach, ze szkołami na wodzie i „pływającym” posterunkiem policji. Wodne domki wyglądają nędznie i wyraźnie kontrastują z widocznymi nad ich dachami złotymi kopułami meczetu Sułtana Umara.

Po rejsie krótki spacer po centrum, szybki obiadek i ruszyliśmy w drogę do Malezji. Jedziemy teraz autobusem i możemy się przekonać, że chyba nawet małe Brunei ma więcej autostrad niż Polska.