Listy z podróży do Birmy – cz.4

4. Birma – pierwsze wrażenia

Wreszcie dotarliśmy do Birmy. Potężny malezyjski tani przewoźnik Air Asia okazał się być całkiem wiarygodną linią, choć nasz lot z Kuala Lumpur do Yangon nieco się opóźnił. Ale za to z Borneo wydostaliśmy się sprawnie, kilka godzin na lotnisku też jakoś zleciało, a pobyt urozmaicił nam obiad kupiony za ostatnie ringitty – podejrzana zupa z kluskami bez trudu objęła prowadzenie w konkursie na najgorszy posiłek wyprawy.

Odprawa w Yangon przebiegła zadziwiająco sprawnie. Wizy już na nas czekały, a zza szyby machała do nas przedstawicielka agencji, która je dla nas załatwiała. Dopiero później dostrzegliśmy, że wiza wydana 29 czerwca ważna 30 dni ma w rubryce „valid until” wpisaną datę… 29 czerwca. Ale wszyscy zwracają tu uwagę przede wszystkim na pieczątkę z datą końca dozwolonego pobytu – 27 lipca 2011 r., więc nie należy się przejmować na zapas.

Od razu po przekroczeniu granicy zaczęło się obdzieranie nas z dolarów. Pani z agencji zainkasowała po 70 zielonych za wizę (spotkane Francuzki w Singapurze płaciły po 20 euro, ale procedura trwała kilka dni). Czekał na nas hotelowy busik i nim dotarliśmy do Ocean Pearl Inn (pokój z dowozem i śniadaniem za 18$). Obsługa miła i pomocna. Gospodarz pytany o wymianę twardej waluty podał kurs i od razu pouczył, że na bazarze wymienimy korzystniej. Sprowadził też kierowcę, bo po kraju zamierzaliśmy się poruszać wynajętym samochodem (w książkach i w sieci wyczytałem, że to koszt rzędu 50$ dziennie). Driver okazał się bardzo rozsądnym i miłym człowiekiem, wytłumaczył, jaką część naszych pomysłów da się zrealizować, ustaliliśmy marszrutę, a na koniec powiedział: „nine hundred dollars”. Później długo i przekonująco tłumaczył z czego wynika podwyżka, a jeszcze później poinstruował nas, że lepiej nam będzie wykupić cztery loty lokalnymi liniami. Gospodarz miał do rana sprawdzić dostępność biletów.

Przy śniadaniu okazało się, że lot mamy o 11.30 rano. Więc niemal biegiem pomknęliśmy na bazar. Po drodze mogliśmy podziwiać ulice Yangon. To wielkie, smutne, zrujnowane miasto. Centrum to niemal wyłącznie zabudowa kolonialna, ale w opłakanym stanie. Miejscowi nie znają chyba słowa „remont” (bo nie ma kiedy go użyć), ani wyrazów „ruina” i „rudera”, bo tracą one sens, gdy są synonimami słowa „budynek”.

Wymiana pieniędzy nie była taka prosta. Na podstawie informacji z hotelu usiłowaliśmy uzyskać 780 kyatów za dolara. Doprowadzeni przez naganiacza trafiliśmy do typów, którzy chcieli dać tylko 760. No to idziemy dalej. Zaczepił nas osobnik, który zaproponował wymianę po kursie 800 kyatów, ale w sklepie poza targowiskiem, oczywiście – „niedaleko”. Gdy zgodziliśmy się pójść za nim prowadził nas ścieżką wśród śmieci nad kanałem, już w towarzystwie drugiego „bankowca”, a droga okazała się dość długa. Idąc obmyślałem plan obrony i rozważałem, którego z domniemanych napastników najpierw wrzucę do kanału. Nie zaatakowali jednak, ale doprowadzili do sklepiku, w którym dopiero trzeba było czekać na kogoś, kto wymienia. Czas uciekał, pieniędzy nie było, więc ruszyliśmy z powrotem na bazar, zresztą po drodze już czekał na nas znajomy naganiacz. Zupełnie nie wyczuł naszego przymusowego położenia i podejrzanie szybko zaakceptował kurs 775 za dolara. Tym razem doprowadził nas do stosika na bazarze, żwawo obliczono, ile dostaniemy za 300 zielonych i po chwili leżała przed nami góra nowiutkich, prosto z bloczka banknotów po 5000 kyatów z dorodnym słoniem na każdym. Wyglądały bardzo podejrzanie, jakieś takie zbyt nowe i czyste. Okazało się jednak, że wątpliwości budzą nasze studolarówki. „Bankier” zaczął wybrzydzać, że nie są idealne, że tu zagięcie, tam wytarcie… Krótko mówiąc czepiał się, bo banknoty były w naprawdę dobrym stanie. Nie mieliśmy czasu na dyskusje. Szybkim ruchem zabrałem kupkę kyatów, podziękowałem i nie odwracając się odszedłem, choć coś za nami krzyczeli.

W hotelu trzeba się było spieszyć. O 11.30 startował samolot, a o 10.15 jakiś osobnik dopiero skończył wypisywać komplet biletów (na osobę po niecałe 250$, więc nie tak drogo, ale znów zmniejszyły się nasze zasoby). Samolot to o tyle lepsze rozwiązanie, że podróż lądem trwa tu niesłychanie długo; trudno uwierzyć, ale podobno mają drogi gorsze od naszych.

Na lotnisko było około 20 km., ale taksówka sprawnie przebiła się przez korki.Szybko okazało się, że nie trzeba się było tak spieszyć. Odlecieliśmy bowiem po 15, gdyż samolot miał problemy techniczne. Już nawet byliśmy w środku, pojeździliśmy po pasie startowym, ale pilot zdecydował, że wracamy do poczekalni, a naprawa potrwa dłużej. Skoro piszę kolejny odcinek relacji, to ostatecznie do Heho dolecieliśmy bezpiecznie, nawet jeść dali na pokładzie.

Dotarliśmy do miejscowości Nyaungshwe. Tu spędzimy trzy noce, jutro wyruszamy na rejs po jeziorze Inle, podobno to wielka atrakcja. Samo  Nyaungshwe to dziura jakich mało. Kilka hotelików, rzeka z mętną wodą, domki jak psie budy, parę tandetnych świątyń. Dotąd nie znaleźliśmy miejsca, w którym dają jeść. Jak na bazę wypadową turystów sytuacja wręcz zaskakująca. Przybyszów próbują tu złupić na każdym kroku. Z lotniska do miasteczka trzeba było dojechać taksówką (może 20 km) – musieliśmy wysupłać 25.000 kyatów, czyli ponad 30$. Po drodze opłata za wjazd do tej krainy cudów – po 5$ od głowy. Za to nocleg przyzwoity – pokój 12$ za noc, a rejs po jeziorze podejrzanie tani – tylko 12.000 miejscowych papierów. Oby nie był niewiele wart.

Na koniec dobra wiadomość – choć to czwarty dzień po maratonie zrobiłem przed chwilą 6 km. BNT. Zmęczenia po zawodach nie widać, a nawet pogoda nie jest tu najgorsza do biegania – ciepło oczywiście tak, ale nie jest nazbyt parno. Już zmierzchało, gdy po piaszczystej drodze pędziłem wśród pól ryżowych i drewnianych chatek, pozdrawiany przez zadziwionych tubylców.