Listy z podróży do Birmy – cz.6

6. Zobaczyć Mandalay (3 lipca 2011 r.)

W Mandalay zapada noc, a ja mogę odpocząć po męczącym dniu. Zacząłem go na sportowo – jeszcze przed śniadaniem trening WB2 (6 km. w 4’14”). Chyba niewielu europejskich biegaczy ma w swoim dorobku trening w drugim zakresie w tej części świata i w tym klimacie. Powołując się na klimat lekko koloryzuję – pogoda nie była typowa dla tropików (jak na maratonie w Kuala Lumpur), ot – zwyczajny letni poranek (i to na dodatek pochmurny), dopiero na ostatnich kilometrach można poczuć, że „coś tu jednak wisi w powietrzu”.

Przed południem – ostatni rzut oka na Nyangshwe, „odkrywamy” przyjemną świątynię kilkaset metrów od miasteczka. Jej główne atrakcje to wielki posąg białego Buddy oraz Budda złoty nad sadzawką z lotosami. Nadajemy kartki do Polski. Usługi pocztowe są tu bardzo tanie – pocztówka ze znaczkiem to mniej niż pół dolara. Może dojdzie.

Nie obyło się też bez szklaneczki soku ze świeżych owoców. Smakuje wybornie i lepiej się nadaje do sprawiania przyjemności podniebieniu niż słodycze. Sokiem z mango żegnałem okolice Jeziora Inle, które okazało się miłym etapem podróży po Myanmarze.

Wczoraj również trafił się nam całkiem interesujący dzień. Wybraliśmy się na trekking po okolicach Nyangshwe. Przewodnik okazał się bardzo miłym i kontaktowym człowiekiem, mówił nieźle po angielsku, a co najważniejsze – chciał nam pokazać jak najwięcej. Nawet kojarzył, gdzie leży Polska, ale przecież był to Birmańczyk, a nie Amerykanin.

Nasza trasa wiodła po okolicznych pagórkach, od wioski do wioski, czasami drogą, czasem ścieżką, a bywało, że i przez zaorane pole. Podziwialiśmy pracę tutejszych wieśniaków (boso i z motyką uprawiających rolę), mogliśmy zajrzeć do ich chat. Odwiedziliśmy mocno wiekowego mnicha, który częstował nas ryżem z dodatkami, podziwialiśmy też posągi Buddy i nietoperze, w jaskini obok której żył (posągi były większe, ale mniej ruchliwe). Byliśmy też w szkole – jedna duża sala, poszczególne klasy oddzielone przepierzeniami, dwoje nauczycieli. Gdy tam dotarliśmy zauważyliśmy, że większość uczniów po prostu śpi polegując na ławkach. Towarzystwo ożywiło się na nasz widok, a raczej na widok paczki ciastek. Idąc za radą przewodnika zaopatrzyliśmy się bowiem w kilka pakietów słodyczy i częstowaliśmy dzieciaki, które w kolejnych osadach pojawiały się przy nas jak spod ziemi całymi gromadami.

Dzikiej przyrody nie mieliśmy okazji podziwiać, kilka motyli, ogromna zielonagąsienica i szybki, chudy seledynowy wąż musiały nam wystarczyć. Dzięki moim oczom przewodnik uniknął przydepnięcia gada, a podobno był to dość jadowity gatunek. Motyle nie były tak groźne, a mnie szczególnie ucieszył widok pazia królowej – był dokładnie taki, jak nasz, z podłódzkich łąk.

Motyle i jeziora na razie za nami, jesteśmy bowiem w sercu milionowej metropolii. Jak w każdym dużym mieście ruch i gwar, na jezdni dominują jednoślady (motorowe i z napędem nożnym), samochodów niewiele. Dostrzegłem autobus tak oblepiony ludźmi, nawet na dachu nie dałoby się znaleźć wolnego miejsca. Tradycyjnych taksówek niewiele, odpłatny transport obsługują niebieskie mazdy typu pick-up, gdzie na wąskich ławeczkach na pace mogę zasiąść cztery osoby.

Mandalay było birmańską stolicą do 1885 r., czyli do opanowania ostatniej części kraju przez Brytyjczyków. Jak na dawną stolicę przystało posiada pałac królewski i to taki, którego trudno nie zauważyć. Otoczony szeroką fosą i murem jak ze średniowiecznego zamku zajmuje w sercu miasta kwadrat o boku mającym ponad 2 km. Samego pałacu nie widać, zza murów wystają tylko drzewa.

Dziś zdążyliśmy tylko zaliczyć Mandalay Hill, wzgórze z widokiem na miasto. Jak to w Myanmarze – droga na szczyt wiodła przez kilkanaście pagód, z rożnej wielkości i kolorów posągami Budddy. Z uwagi na sakralny charakter miejsca należało przemieszczać się boso, po chodnikach i setkach schodów. Drogę przez pagody pokonujemy z trójką Katalończyków, okazują się być bardzo sympatyczni. Na koniec ustaliliśmy, że zamieszkaliśmy w tym samym hotelu (polecanym w przewodniku Lonely Planet), więc wracamy również wspólnie.

Miejscowi również na każdym kroku okazują się być bardzo przyjaźni. Większość z nich jest w stanie wymienić proste komunikaty po angielsku, a każdy jest uśmiechnięty i stara się być pomocny. Nie narzucają się, nie są natrętni, choć w turystycznej miejscowości zdarzają się naganiacze proponujący różne atrakcje – na szczęście z umiarem.

Tubylcy są punktualni i uczciwi. Nawet jeśli cena była przedmiotem długich targów, gdy tylko zostanie ustalona przez strony nie należy się obawiać, że sprzedawca będzie unikał wydania reszty.

Z perspektywy podróżnika trudno dostrzec, że jesteśmy w kraju rządzonym silną ręką przez wojskowych. Wręcz przeciwnie – armii prawie nie widać, policjantów też w zasadzie nie ma. Jest sporo sklepów, kramików, hotelików, taksówek – to z pewnością przejawy ludowego kapitalizmu. Z drugiej jednak strony wszędzie wypisują rachunki – w hotelu, przy opłacaniu rejsu łodzią lub trekkingu, w restauracji. Uczciwość podatników nie świadczy jednak jeszcze o totalitarnym charakterze państwa.

W oczy rzuca się za to dominacja religii i duchowieństwa. Pagody są wszędzie. Widać to zwłaszcza z samolotu. Charakterystyczne złote stożki (występujące zazwyczaj w zespołach po kilka lub kilkanaście) dostrzec można w każdej wiosce (w jednej osadzie znajduje się parę takich świątyń), na każdym pagórku i po prostu w szczerym polu. Na otwartej przestrzeni chyba z każdego miejsca da się zobaczyć kilkanaście chramów. Równie łatwo zauważalni się buddyjscy mnisi. Odziani w brązowo-wiśniowe sarongi są mniej widowiskowi od kambodżańskich kolegów, którzy noszą się na pomarańczowo (a może to była moda na zeszły sezon, warto sprawdzić w tutejszym magazynie „Modny Mnich”). Buddyjskich zakonników jest tu za to bardzo wielu, a najmłodsi mają na oko nie więcej niż dziesięć lat. Birmański duchowny często przechadza się z kociołkiem na ryż (do którego zbiera ofiary w produktach żywnościowych), ale chyba jednak nie samym ryżem  mnich żyje, bo wielu sprawia wrażenie całkiem dobrze odżywionych. Duchownym należy okazywać szacunek, ustępować drogi, miejsca do siedzenia; trzech mnichów w samolocie stewardessy traktowały z honorami należnymi u nas przynajmniej ministrom. Jest niewątpliwym fenomenem, w jaki sposób tak ubogi naród jest w stanie wygospodarować środki na budowę tylu świątyń i utrzymanie takiej armii mnichów. A może właśnie dlatego społeczeństwo Myanmaru nie należy do najzamożniejszych…