Listy z podróży do Birmy – cz.7

7. Jak naciągnąć naciągacza

W poprzednim liście chwaliłem uczciwość tubylców. Niestety – nieco na wyrost. Dzisiaj (czyli 4 lipca) mieliśmy dzień walki z sięganiem po nasze pieniądze. Nikt nie próbował nas okraść, ale miałem już dość traktowania nas – białych jako żyły złota, która co parę kroków ma zapewnić utrzymanie jakiejś birmańskiej rodzince przez najbliższy miesiąc. Miejscowi są rozpuszczeni przez turystów, liczni tu Anglicy chyba uważają, że i tak jest tanio, więc bez mrugnięcia okiem płacą każdą stawkę. Rozpoczęła się więc gonitwa cen, a dane w najnowszym przewodniku Lonely Planet okazują się już mocno nieaktualne.

Pierwsze punkty w starciu z miejscowymi cwaniakami zdobyłem jeszcze zwiedzając Mandalay. Choć w pierwszym przypadku bohater przygody był bardziej głupkiem niż cwaniakiem, ale to zdecydowanie jego problem. Po zwiedzeniu pałacu królewskiego spieszyliśmy się do hotelu, a w zasięgu wzroku nie było taksówki. Pojawił się za to starszy jegomość z rikszą, w której w miejscu motocyklowego kosza znajdowały się dwa ciasne siedzonka, jedno do przodu, drugie do tyłu. Za dowiezienie nas do hotelu (ok. 3 km.) żądał 2.000 kyatów, czyli blisko 10 zł. (gdy łódzki rikszarz wozi po Piotrkowskiej taniej). Ostatecznie zgodził się pojechać za 1.500, ale niezadowolenie okazywał potworną powolnością. Poważniejsze kłopoty zaczęły się na najbliższym skrzyżowaniu, w narożniku murów pałacu. Do hotelu trzeba było skręcić w prawo (później znów w prawo), a ten się uparł, że pojedzie prosto. Kilkakrotne wskazanie drogi, nawet z dodatkiem klepnięcia w plecy nie pomogło i pojechał, jak planował – przed siebie. Za skrzyżowaniem zażądałem, by zatrzymał pojazd, wysiedliśmy i poszliśmy. Nie płaciliśmy – bo za co tu płacić? Przecież musieliśmy dalej iść pieszo i to żwawo, bo czas gonił coraz bardziej. Rikszasz kłócił się, żądał pieniędzy, później jechał koło nas i marudził. Zniechęciła go wreszcie nasza całkowita obojętność. W zasadzie to on powinien zapłacić mi – za lekcję rozumu i topografii.

Drugi w kolejce był dziadek taksówkarz. Tak zwana shared taxina lotniskoMandalay to koszt 4.000 od osoby (po drodze taksówkarz kompletuje zespół pasażerów). Co prawda busikiem jechaliśmy tylko my, ale to przecież nie zmienia zasady przewozu, a więc i stawki. Na lotnisku zapłaciłem 8.000, kierowca policzył, przyjął, podziękował, a po chwili… rozpoczął dyskusję, że chce dwanaście. Jego wątłą angielszczyznę wspierał jakiś funkcjonariusz w białym mundurku. Nie warto było się przejmować. Odwróciłem się na pięcie i po prostu wszedłem przez bramkę dla pasażerów. Przewoźnik został – ze swoim sojusznikiem i z nieuzasadnionymi pretensjami.

Dolecieliśmy do Nyang U, portu lotniczego obsługującego turystów odwiedzających świątynie Baganu. Z lotniska do samego miasteczka Nyang U jest zaledwie 3-4 km., ale taksówkarze twardo żądali 5.000 kyatów. Jednemu oświadczyłem, że możemy dać dwa, oburzony odmówił. Więc plecaki na plecy i ruszamy pieszo. Gdy tylko minęliśmy bramę lotniska ten sam kierowca zjawił się przy nas i już z daleka krzyczał, że chce tylko 3.000. Spojrzałem na niego z uśmiechem i nie zatrzymując się odpowiedziałem, że teraz to mogę mu dać półtora. Szybko zgodził się na dwa, ale wytłumaczyłem mu, że ta oferta była ważna tylko przed budynkiem lotniska, a teraz cena spadła. Cóż miał robić biedny cwaniaczek z zapomnianej przez Boga Birmy? – zatrzymał się, otworzył drzwi, zapakował plecaki, a na miejscu musiał się cieszyć z 1.500 kyatów. A mógł mieć dwa…

Czwarty przypadek zdarzył się tam, gdzie naiwność styka się z chciwością. WLonely Planet wśród tanich noclegów jeden oznaczono jako szczególnie polecany, więc jechaliśmy prosto do hoteliku New Heaven. W bedekerze podano, że dwójka kosztuje tam 8$. Ucieszyliśmy się, że będzie tanio, ale gdzie tam – osiem to było w zeszłym roku, a teraz jest dwadzieścia. Skoro Angol i tak zapłaci (bo polecają w przewodniku), to dlaczego brać mało, jak można dużo, trudno mieć do właściciela pretensje, że chce się szybko wzbogacić. Nie będzie się jednak bogacił naszym kosztem. Na miejscu została Asia z plecakami, a ja ruszyłem na poszukiwanie tańszej kwatery. Po półgodzinnym spacerku znalazłem pokój lepszy za 25$ za dwie noce (miało być 30, ale zawsze się można potargować). Miły pracownik zawiózł mnie z powrotem motorem, zabrał cięższe plecaki, a my dotarliśmy pieszo. W ten oto sposób z hotelu New Heaven przenieśliśmy się do motelu Eden, choć nazwy podpowiadałyby odwrotną kolejność.

Dzień amerykańskiego święta upłynął nie tylko na walce ze zdzierstwem. W Mandalay przespacerowaliśmy się po centrum, odwiedziliśmy kilka świątyń, przeszliśmy przez bazar. Białych dawało się dostrzec niemal wyłącznie przy naszym hotelu. Potem jedziemy do pałacu królewskiego. Wzniesiony w połowie XIX wieku został zniszczony w czasie wojny, gdy Japończycy z siedziby birmańskich królów uczynili swoją kwaterę. Po wojnie odbudowany, chyba jeszcze w czasach brytyjskich. Wejść można tylko pod warunkiem wykupienia karty turystycznej – 10$ na osobę, uprawnia do odwiedzenia kilku obiektów w mieście i okolicy. Autorzy przewodnika wyraźnie zniechęcają do płacenia tutejszym władzom i radzą, by pałac sobie odpuścić i nie napychać kieszeni wojskowym dyktatorom. Takie rozumowanie jest chyba zbytnim uproszczeniem, nie wszystkie środki trafiające do tutejszego budżetu są przywłaszczane przez generałów (są jakieś szkoły, widzieliśmy budowane drogi i mosty), zresztą sam pałac jest utrzymany w przyzwoitym stanie, co zapewne pochłania znacznie więcej pieniędzy niż udaje się zebrać od odwiedzających.

Pałac warto było odwiedzić, choć to głównie drewniane dachy na palach. Turystów niewielu, więc można w spokoju spacerować wśród brązowych budowli, na szczęście tylko w jednym miejscu trzeba było zdejmować buty (co jest rytuałem towarzyszącym wejściu na teren każdej świątyni).