Listy z podróży do Birmy – cz.9

9. Oczy pełne złota – Yangon (7 lipca 2011)

Yangon to miasto kontrastów. Postkolonialne budynki w centrum są w opłakanym stanie, ulice wyglądają tak, jak gdyby kilka dni temu skończyły się na nich ciężkie walki. Chodniki z dziurami, przez które noga może wpaść do płynącego poniżej rynsztoka. Na ulicach drobny i większy handel, sprzedają wszystko co się da, przeraża widok rozkładającego się mięsa, po którym łażą muchy. Ciekawe, czy restauracje, w których jadamy też się tu zaopatrują…

Na zwiedzanie ruszamy z poznanym przy śniadaniu Chińczykiem – bardzo sympatyczny, kontaktowy, świetnie włada angielskim. Ma pecha – został oszukany przy ulicznej wymianie waluty, mimo że bardzo uważaliśmy i niemal nie wypuściliśmy z rąk odliczonych pieniędzy, okazało się w hotelu, że spięty gumką pakiet banknotów o nominale 1.000 okazał się zbyt cienki. My tydzień temu trafiliśmy na uczciwych waluciarzy, cóż, taka karma, a złodzieje niech reinkanują się jako krewetki.

Wczesnym popołudniem dotarliśmy do Shwadagon Paya, tysiącletniej złotej świątyni. Szczęście nam sprzyjało, wyszło słońce, wszystko pięknie lśniło, a świecące wieże komponowały się z błękitem nieba i strojami mnichów. Tylko marmurowe posadzki (zwłaszcza ciemniejsze płyty) bardzo się nagrzewały, aż trudno było ustać w niektórych miejscach.

Kolega Chińczyk okazał się być biegaczem i to bardzo dobrym – w pekińskim maratonie nabiegał kiedyś 3’04”. Mieliśmy więc o czym pogadać, opowieści o Szakalach słuchał z zapartym tchem.

Teraz siedzimy w hotelu, zaraz z naszym kolegą wychodzimy na kolację – on pojeść, a my wydać na jakiś soczek ostatnie kyaty. O 6 rano opłacona przez hotel (mamy nadzieję) taksówka dowiezie nas na lotnisko i spróbujemy polecieć do Bangkoku.