Listy z podróży na Kubę – czasem słońce, czasem deszcz

Listy z podróży na Kubę – czasem słońce, czasem deszcz

Po obfitującym w atrakcje pobycie w Vinales, nadszedł czas aby udać się wreszcie do miejsca, w którym większość osób rozpoczyna swoją przygodę na Kubie (ale nie my) – czyli do stolicy.

20191108_095711Nasza podróż miała rozpocząć się w piątek o 8:30, tak aby jak najwcześniej dotrzeć do Hawany. Mieliśmy już umówiony od środy transport, ponieważ jeden z lokalnych jinteros (naganiaczy) zaoferował nam dojazd zarówno na plażę Cayo Jutias, jak i na kolejny dzień do Hawany. Kiedy jednak minęła 8:30, a także 8:45, a kierowcy dalej nie było, zaczęliśmy się lekko niepokoić. Ale z drugiej strony – to w końcu Kuba. Czas to pojęcie względne, więc też nie przejmowaliśmy się tak bardzo małym opóźnieniem. W końcu dzień wcześniej wyjazd się odbył, więc „tranquilo” (spokojnie), w końcu jesteśmy na wakacjach. Marta postanowiła jednak wyjść przed naszą casę, aby zobaczyć czy ktoś nie poszukuje dwójki brakujących pasażerów. Po chwili spotkała jednak nie kierowcę, a naszego znajomego naganiacza, który widocznie miał jakiś interes do właścicielki naszego noclegu, bo prosto do niego właśnie zmierzał. Uspokoił nas machnięciem ręki i zwyczajowym „no problem, five minutes”. Uspokojeni tym faktem, spuściliśmy go z oczu, z czego on ochoczo skorzystał i niepostrzeżenie się oddalił (dodajmy, że numeru telefonu do niego nie braliśmy bo i po co – i tak nie dogadamy się po hiszpańsku ani angielsku, z którego to języka znał jedynie liczebniki). Kiedy jednak minęło kolejno 5, 10, 15, a potem 30 minut, zrozumieliśmy że możemy tak czekać i do wieczora. Postanowiliśmy więc wziąć sprawy w swoje ręce. Szymon ruszył w miasto na poszukiwanie alternatywnego transportu, a Marta została na miejscu pilnując plecaków, ale i czekając na kierowcę, który może jednak jakimś cudem się pojawi.

Cudu jednak nie było, ale poszukiwania zakończyły się sukcesem – za tą samą cenę, ale niestety wyjazd o 13:30. Zniesmaczeni wystawieniem nas do wiatru, udaliśmy się na pożegnanie z Vinales w to samo miejsce, które odwiedziliśmy pierwszego dnia, czyli na plantację sympatycznego Raula i znajdującej się w pobliżu Krowiej Jaskini, do której wspinaczka w upale nie była najprzyjemniejszą rzeczą, co jednak wynagrodziły nam roztaczające się z niej widoki na okolicę.

O 13:20, czyli jeszcze przed umówionym czasem podjechał nasz transport – kolejny zabytkowy pojazd, który choć niepozorny, miał aż 3 rzędy siedzeń. Największe zaskoczenie czekało nas jednak kiedy zobaczyliśmy kierowcę, bowiem odnieśliśmy wrażenie, że będziemy podróżować z…. Barackiem. Tak, byłym prezydentem USA – Barackiem Obamą. Podobieństwo było uderzające. Nie chcieliśmy się przypatrywać zbyt nachalnie, ale co jakiś czas oczy same kierowały się w stronę sławnej twarzy. W końcu Szymon zrobił kilka fotek w czasie mocowania bagaży na dachu pojazdu, dla uwiecznienia tej doniosłej chwili 😉

  20191108_151731

Wreszcie późnym popołudniem dotarliśmy do Hawany. Po wysadzeniu nas na uliczce, która miała znajdować się w centrum, blisko Kapitolu i startu maratonu, mieliśmy mieszane uczucia. Śmierdzący śmietnik, rozwalające się budynki, podejrzane typki na ulicy. Nie wyglądało to najlepiej, a kiedy po naszym kilkukrotnym dzwonieniu do drzwi nikt nam nie otwierał, byliśmy bliscy myśli, że po raz drugi tego dnia zostaliśmy „nabici w butelkę”. Wreszcie jednak sympatyczna (choć nie mówiąca ani słowa po angielsku) właścicielka otworzyła nam drzwi i wpuściła do przytulnego pokoiku z odkrytymi cegłami na ścianie, przez co poczuliśmy się prawie jak w Łodzi (albo w Nowym Jorku – według Marty).

Szybko wyruszyliśmy do biura zawodów, zlokalizowanego w eleganckim hotelu w samym centrum. Bez problemu udało się odebrać maratoński pakiet Szymona, jednak jego zawartość „trochę” nas zaskoczyła. Był tam bowiem numer startowy, koszulka i plakat. Wszystko to w papierowej torbie. No cóż… Nie tak wyglądają pakiety na półmaraton Szakala 😉 A cena – bagatela 95 euro… Jeszcze większy zawód przeżyliśmy oglądając medal, który mieli otrzymać maratończycy. Mały, z nadrukowanym niezbyt udanym logo (grafik płakał jak projektował itp.), bez daty… Stwierdziliśmy, że lepiej było go nie oglądać, Szymon miałby większą motywację do biegu 😉

20191108_173515

Po krótkim spacerze po centrum, na pocieszenie ruszyliśmy do poleconej nam przez naszą gospodynię restauracji, aby wreszcie zjeść jakiś konkretny posiłek tego dnia. Od śniadania nic nie mieliśmy w ustach. I tutaj już zawodu nie przeżyliśmy. Do Asturianito trudno jest trafić (niepozorna kamienica pełna restauracji, z czego Asturianito jest położona na najwyższym 4. piętrze, a wchodzi się do niej przez… inną restaurację), ale jak już się trafi to prawie jakby się trafiło do raju :) Ogromne porcje pysznego jedzenia za niewygórowaną cenę, miła obsługa i przyjemne wnętrze to wszystko czego wymagamy od odwiedzanych restauracji. Posileni, postanowiliśmy jeszcze udać się na poszukiwanie jakiegoś sklepu, co nie okazało się prostym zadaniem. To nie Polska, gdzie na każdym kroku czai się jakiś sklepik. Kupić coś w Hawanie po godzinie 18 graniczy z cudem. A skoro w naszej wędrówce zaszliśmy już w pobliże Maleconu, pomyśleliśmy że odwiedzimy słynną nadmorską promenadę pełną zakochanych par, przechadzających się miejscowych, jak i turystów podziwiających wieczorną panoramę miasta. Spotkaliśmy tam 2 miejscowych, którzy słysząc że jesteśmy z Polski („aaaaa, Lewandowski!”), rozpoczęli dyskusję o tym jak żyje się w naszym kraju i jakie mamy wrażenia z podróży po Kubie. Okazało się, że jeden z nich jest nauczycielem, a jego miesięczna pensja wynosi równowartość… 10 euro. Tak 10, nie 100 ani 1000. Kiedy dowiedział się o wysokości pensji nauczycieli w Polsce, niemal natychmiast chciał emigrować. Ostudziliśmy jednak jego zapał, mówiąc jakie koszty życia są w Polsce.

20191109_135140W sobotę wstaliśmy wcześnie, chcąc zobaczyć jak najwięcej tego jedynego, pełnego dnia w stolicy Kuby. Rozpoczęliśmy obchód po czterech najsłynniejszych placach Hawany. Najpierw odwiedziliśmy Plaza des Armas, z pomnikiem Carlosa de Cepedesa, który w 1868 r. poprowadził Kubę do niepodległości. Następnie udaliśmy się w kierunku Placu Katedralnego, gdzie ogromne wrażenie zrobiła na nas katedra hawańska, której piękno określa się mianem „muzyki oprawionej w kamieniu”. Posiada ona niezwykłą, teatralną, barokową fasadę z dwoma wieżami o różnej szerokości i wysokości, a co ciekawe, przez pewien czas spoczywały w niej prochy Krzysztofa Kolumba, zanim przeniesiono je do katedry w Sewilli. Ciekawe są również realistyczne posągi ubrane w prawdziwe ubrania, a także łódź z rzeźbami rybaków pod figurką matki boskiej z Gwadelupe. Równie duże wrażenie sprawiło na nas Muzeum Sztuki Kolonialnej, w której urocza staruszka prezentowała nam komody, umywalki, figurki i inne eksponaty sprowadzane z całej Europy, zapewne za ciężkie pieniądze, tłumacząc po hiszpańsku ich przeznaczenie, a kiedy nie widziała w naszych oczach zrozumienia – pomagała sobie gestami. Oczywiście nie robiła tego bezinteresownie, czego się spodziewaliśmy po prawie 10 dniach pobytu na Kubie.

 IMG_4293 20191109_115251

Pochłaniając churrosy, kręciliśmy się dalej po mieście, w stronę Placu Starego czyli Plaza Vieja, po obejrzeniu którego kierujemy się na Plac Św. Franciszka z Asyżu. Tam czekało nas ciekawe spotkanie. Od kilku dni bowiem wiedzieliśmy, że na Kubie przebywać będą nasi znajomi, którzy właśnie w sobotę mieli przyjechać z wycieczką do Hawany. Wprawdzie umówiliśmy się na spotkanie o 15 w okolicach ulubionego baru Ernesta Hemingwaya, czyli słynnej el Floridity, jednak widząc kolejne wycieczki z którymi krzyżowały się nasze ścieżki, wypatrywaliśmy znajomych polskich bladych twarzy. No i w końcu wypatrzyliśmy właśnie pod pomnikiem św. Franciszka z Asyżu. Radość ogromna, ale po kilku minutach rozmowy jej dalszą część odłożyliśmy na później. Wobec tego, udaliśmy się do Muzeum Rumu, jednak wycieczkę po nim sobie odpuściliśmy, po dowiedzeniu się od spotkanych chwilę wcześniej znajomych, że nie ma w nim zbyt wiele atrakcji i wiele nie stracimy pomijając wystawę. Nie przeszliśmy jednak obojętnie obok sklepiku firmowego marki Havana Club, w którym wybór rumu, ale i cygar był całkiem spory, a ceny także przystępne. Obiecując sobie tam wrócić kolejnego dnia, udaliśmy się na dalszy obchód najważniejszych dzielnic miasta, chłonąc jego atmosferę wszystkimi zmysłami np. w porcie, do którego koniecznie chciał udać się Szymon, a gdzie i tak wstępu zakazała nam sroga strażniczka – niemniej wrażenia zapachowe bezcenne ;).

20191109_141336IMG_4308IMG_4349 IMG_4423

Wkrótce ruszyliśmy z powrotem w kierunku Kapitolu, nie chcąc stracić okazji do wspólnego świętowania urodzin znajomej z Polski, które przypadały dokładnie tego dnia. Urodzinowy toast wznieśliśmy, odśpiewując tradycyjne „Sto lat” w niedawno otworzonym lokalu „Patchanka”, gdzie nie omieszkaliśmy złożyć podpisów na ścianie, do czego zachęcił nas kelner, podobnie jak wcześniej wielu innych gości. Ponieważ jednak czas szybko mija w dobrym towarzystwie, po wspólnym pamiątkowym zdjęciu pod Kapitolem, przyszło się niestety rozstać. Rozdarci między dalszymi planami na popołudnie, postanowiliśmy posłuchać głosu naszych kiszek grających marsza i ponownie udaliśmy się do Asturianito na nasze prywatne „pasta party”, w końcu Szymon musiał naładować baterie przed maratonem. Tego dnia jednak zaskoczyła nas kolejka wijąca się przed wejściem, w związku z czym także czas oczekiwania był dłuższy niż poprzedniego dnia.

Na sobotę zaplanowany był jeszcze jeden punkt do odhaczenia. Tego dnia chcieliśmy (a właściwie Marta chciała) przejechać się po Hawanie jednym ze świetnie utrzymanych, robiących olbrzymie wrażenie kabrioletów z lat 50-tych i 60-tych. Nic to, że słońce chyliło się już ku zachodowi, jak kobieta się uprze to nie ma mocnych 😉 Wzięliśmy więc pierwszy lepszy kabriolet i rozpoczęliśmy wycieczkę. Było przyjemnie, owszem, jednak jazda autem bez dachu ma też swoje minusy. Zapach spalin i wiatr urywający głowę nie były najlepszymi doznaniami, jednak po 10 minutach zaczęło nas niepokoić coś innego. Na niebie zaczęły pojawiać się bowiem ciemne chmury, które bardzo szybko zbliżały się w naszą stronę. Na placu Rewolucji – pierwszym punkcie samochodowej wycieczki, zaczęło się to co najgorsze… Rozpętała się nawałnica, jakiej dawno nie doświadczyliśmy. Mimo zaciągnięcia dachu nad kabrioletem, strugi deszczu wpadały do środka, sprawiając że wycieczka straciła sporo ze swej atrakcyjności. Niezrażony niczym kierowca, pokazywał nam kolejne punkty na standardowej trasie eskapady, pytając czy chcemy zrobić sobie zdjęcie przy pomnika Johna Lennona czy Hotelu Nacional. Patrząc jednak na sytuację na zewnątrz, uznaliśmy to za kiepski żart. Z powagi sytuacji zdaliśmy sobie sprawę wówczas, gdy zamknięta została droga prowadząca wzdłuż Malecon, z uwagi na wysokie fale zalewające ulice. Nota bene właśnie tą ulicą przebiegają pierwsze kilometry kubańskiego maratonu. Czy zatem w ogóle bieg się odbędzie?

20191109_135427 20191109_13543620191109_153642_PanoIMG_4354 IMG_4357IMG_4388  IMG_4392  IMG_4398

Po zakończeniu wycieczki w punkcie początkowym, kuląc się pod arkadami jednego z hoteli, zdaliśmy sobie sprawę, że nie mamy śniadania na następny dzień. Próbując nie przemoknąć całkowicie pod jedną małą parasolką, brodząc w kałużach chwilami po kostki, rozpoczęliśmy wędrówkę w poszukiwaniu bułek i dżemu czy choćby bananów na przedmaratoński posiłek. Kiedy jednak po kilkunastu minutach nic nie znaleźliśmy, za to byliśmy coraz bardziej przemoczeni, Szymon zadecydował o powrocie do domu i dalszych samotnych poszukiwaniach. Niestety udało mu się zdobyć tylko wodę i piwo. Co gorsza jednak, ulewa która w Polsce skończyłaby się po godzinie lub maksymalnie dwóch, tutaj zdawała się słabnąć jedynie na chwilę po czym znów uderzała ze zdwojoną siłą. Kładąc się spać po 22 przy jednostajnym szumie deszczu za oknem, w głowach mieliśmy tylko jedną myśl – czy polecieliśmy tyle tysięcy kilometrów na maraton, który się nie odbędzie…?