Listy z podróży na Kubę – w poszukiwaniu kubańskich rytmów

Listy z podróży na Kubę – w poszukiwaniu kubańskich rytmów

Po Kubie można podróżować na kilka sposobów. Są pociągi, które są jak pociągi widmo. Stacje jak w Zgierzu, lecz bez rozkładu jazdy, o standardzie dalekim od europejskiego. Oczywistym jest więc, że tego sposobu lokomocji nie polecamy. Są również „taxi colectivos” (zbierające różnych pasażerów), „taxi particulares” (czyli taxi prywatne) oraz „taxi nacionales” (ze z góry przyjętą, wysoką stawką). Ostatnim sposobem dostępnym dla przeciętnego turysty jest „Viazul”, który teoretycznie można rezerwować dla pewności przez internet, lecz przy próbie rezerwacji z Polski było to niemożliwe. Pozostało więc spontanicznie „Kali-mówić” na dworcu autobusowym.

Z Santa Clary „taxi colectivos” oferował transport za 15 CUC, ale oszczędny Szymon zarządził transport państwowym środkiem lokomocji za 8 CUC. Ku naszemu szczęściu pomimo braku wcześniejszej rezerwacji przez internet były wolne miejsca. Takim oto sposobem (choć z „lekkim” opóźnieniem, wszak na Kubie czas to pojęcie względne) dotarliśmy do TRINIDADU.

Trinidad – zwany perłą Karaibów, to nadmorska miejscowość położona w południowej części Kuby. Samo centrum jest kolorowe i przepełnione dźwiękami latynoskiej muzyki. To w tym miasteczku postanowiliśmy spędzić kolejne 2 dni.  Najpierw jednak trzeba było dotrzeć do „casa particulares”, czyli kwatery prywatnej. Trudne było to jednak zadanie, wszak Szymon uznał że nie da się naciągnąć lokalnym rikszarzom. Po godzinie błądzenia w pełnym słońcu (nie wspominając, że mapy w przewodniku „okazały się zawodne”), byliśmy u celu. Mile zaskoczeni wyglądem casy, ruszyliśmy w poszukiwaniu kubańskiej salsy.

kuba16 kuba17 kuba18 kuba19 kuba20

Wcześniej jednak pora na kilometry w nogach. Kierujemy się do lokalnego muzeum z wieżą dająca doskonałą panoramę na okolicę. W treści wielu przewodników można przeczytać, że Trinidad jest miejscem zatrzymanym w czasie i nie ma w tym przekłamania. Brukowane ulice centrum, ciemnopomarańczowe dachówki zwykłych domostw, które sąsiadują tu z fasadami ociekających luksusem pałaców i dzwonnicami kościołów katolickich. Jeśli dodać do tego wszechobecne „son cubanom” oraz zaparkowane tu i ówdzie stare amerykańskie wehikuły, otrzyma się obraz Kuby zgodny z jej turystycznym wyobrażeniem.

Daliśmy namówić się lokalnemu „kowbojowi” na przejażdżkę po mieście, zahaczającą o wytwórnię ceramiki, piwiarnie oraz ruiny kościoła Santa Ana. To właśnie te atrakcje, którym przewodniki nie poświęcają wiele miejsca, skusiły nas w ofercie Juana. W praktyce jednak okazały się przereklamowane, gdyż w wytwórni ceramiki stał co prawda jakiś piec do wypalania naczyń, tyle że akurat nie działał. Nikt też nie lepił naczyń z gliny, za to prężnie funkcjonował sklepik z zabójczymi cenami. Piwiarnia zaś okazała się zwykłym pubem z miłym wprawdzie ogródkiem, ale poza kadziami za barem nic nie przypominało tam prawdziwej piwiarni. Ostatnia zaś atrakcja została nam pokazana mimochodem, tak że dopiero po jakimś czasie uzmysłowiliśmy sobie, że to były owe osławione ruiny. Niemniej z wycieczki wniknęła również pozytywna kwestia, gdyż nasz nowy „amigo”, mimo odrzucenia jego oferty na konną przejażdżkę po okolicach Trynidadu, pomógł nam w zorganizowaniu wycieczki do Doliny Cukrowniczej następnego dnia i to za całkiem rozsądną kwotę. Mając zaplanowane atrakcje na kolejny poranek, z czystym sumieniem mogliśmy udać się na podziwianie zachodu słońca nad Karaibami z tarasu dachowego sympatycznej knajpki La Ronita, jednocześnie słuchając całkiem niezłej muzyki na żywo i sącząc lokalnego drinka o jakże chwytliwej nazwie „canchanchara” (czyt. ciamciaramcia), stanowiącego mieszankę rumu, miodu, cytryny i wody. Reszta wieczoru to już tylko leniwe snucie się po brukowanych uliczkach najstarszego i najbardziej urokliwego „skansenu” Kuby, jak bywa nazywany Trynidad. Oczywiście na zakończenie dnia nie mogło zabraknąć wieczornego Cuba Libre przy oparach kolejnego, zakupionego oczywiście w celach degustacyjnych, cygara.

kuba21 kuba22 kuba23 kuba24 kuba25

Wyprawa do Valle de los Ingenios rozpoczęła się swojskim akcentem w postaci auta, które miało stanowić nasz środek lokomocji tego dnia. Był to bowiem relikt epoki słusznie minionej – radziecki moskwicz – do złudzenia przypominający polskiego dużego fiata. Należy jednak odnotować, że miejscowi mechanicy (podobno najlepsi na świecie) dokonali kilku ulepszeń, o jakich nie śniło się sowieckim konstruktorom, montując klimatyzację i tablet podłączony do imponujących głośników, zastępujący radio. Podziwiając ten cud techniki, dotarliśmy do pierwszego z zaplanowanych przystanków, czyli punktu widokowego  Loma del Puerto. Ten krótki odcinek z Trynidadu urozmaiciła nam także rozmowa z podwożonym graczem lokalnej drużyny bejsbolowej, który zaprosił nas na mecz tego uwielbianego przez Kubańczyków sportu, odbywający się następnego dnia. Sam punkt widokowy oferował całkiem ciekawe widoki na dolinę, jednak w oko Szymonowi wpadła lina do zjazdów w specjalnej uprzęży, czyli popularna  w Polsce „tyrolka”. Nic to, że dostrzegliśmy brak drugiej liny zabezpieczającej, a sama konstrukcja wydawała się wiekowa. Szymon był zdecydowany. Niestety (a może stety) luźne podejście właściciela do godzin otwarcia, który nie otworzył ani z półgodzinnym ani nawet 45-minutowym poślizgiem swojego obiektu, uchroniło Szymona przed spadnięciem w otchłań, a Martę przed samotną dalszą częścią wyprawy.

kuba26 kuba27 kuba28 kuba29 kuba30

Kolejnym przystankiem na trasie było San Isidro de los Destiladeros, ponoć jedyne nie najgorzej zachowane w całej okolicy pozostałości młynu cukrowego, niewolniczych baraków i zbiorników na wodę. Po tych ruinach, jak i budynku hacjendy oprowadzał przemiły przewodnik, który za 1 CUC (a więc nieco mniej niż 1 euro) opłaty za bilet, szczegółowo objaśniał po angielsku tajniki przemiany trzciny cukrowej w cukier w XIX wieku. Ostatnim z odwiedzonych miejsc była najwyższa, bo 44-metrowa i najbardziej znana wieża, z której pracownicy Pedro Iznagi – najbogatszego wówczas człowieka na Kubie, mogli nadzorować prace niewolników na plantacji trzciny cukrowej. Wspinaczka na szczyt wieży, mimo upału, warta była wysiłku z uwagi na zapierający dech widok na okolicę. Pozytywne wrażenie popsuła nieco jednak ścieżka wiodąca do obiektu, obstawiona kramarzami oferującymi co popadnie każdemu napotkanemu turyście choćby za 1 CUC. Dla odświeżenia wzięliśmy świeży kokos. Do łupiny którego, po wzięciu kilku łyków wody kokosowej, sprzedawca dolał „nieco” rumu i informując nas, że w ten prosty sposób przyrządził nam właśnie drinka „Coco Loco”. Nam ten wynalazek nie przypadł do gustu, więc czym prędzej przepiliśmy go sokiem z trzciny cukrowej, tłoczonym na zabytkowej prasie i to na oczach turystów.

kuba31 kuba32 kuba33 kuba34 kuba35

Po powrocie do Trynidadu nie zamierzaliśmy jednak odpoczywać. Poprosiliśmy córkę gospodarzy z naszej „casy” – pomocną Yani, o pomoc w wypożyczeniu rowerów, po czym udaliśmy się na 12-kilometrową przejażdżkę na Plażę Ancon. Uważana za najpiękniejszą plażę na południu Kuby i na nas zrobiła wrażenie, mimo że po pierwszych 5 minutach plażowania spotkał nas… deszcz. Postanowiliśmy go przeczekać w jednym z plażowych barów, co okazało się dobrym pomysłem, bo po kolejnych 5 minutach wyszło słońce. Nie było natomiast dobrym pomysłem zamawianie w tym barze pizzy, która okazała się najgorszą w życiu. Ohydne, odgrzewane w mikrofali ciasto z wyrobem seropodobnym na wierzchu zostało polane sosem o smaku zupy pomidorowej, a dodatkowo udekorowane kawałkami mortadeli (Szymon) i twardego, pozbawionego smaku ananasa (Marta). W związku z tym potwierdziły się liczne opinie, że pizzy na Kubie lepiej nie zamawiać. Wynagrodziło nam jednak ten zawód pływanie w słonych wodach Morza Karaibskiego, które nie wymagało dużo wysiłku a temperatura wody była taka, jakiej nigdy woda w Bałtyku nie osiągnie (chyba że ją podgrzejemy w garnku). Wszystko co dobre szybko się jednak kończy, więc szybciej niżbyśmy chcieli należało wracać. Dla urozmaicenia Szymon zarządził powrót inną trasą, przez malutkie nadmorskie miasteczko La Boca. Niestety, pofałdowana trasa, twarde siodełko, niewygodne rączki w rowerze i brak kondycji damskiej części ekipy sprawiły, że powrotna przejażdżka nie zapisze nam się miło w pamięci.

kuba36 kuba37 kuba38 kuba39 kuba40

Aby wynagrodzić sobie ten trud, udaliśmy się na podbój miasta wieczorową porą (wszak była sobota). W naszych wyobrażeniach, roztańczeni Kubańczycy mieli pląsać dosłownie na każdej ulicy i skwerze, a w szczególności na szerokich schodach prowadzących do Casa de La Musica, lokalnego centrum życia nocnego. Niewiele miało to wspólnego z rzeczywistością – być może z racji deszczu, który nas złapał w centrum i skutecznie odstraszył od plenerowego imprezowania. Wstąpiliśmy więc do jednego z lokali na pokaz kubańskiego śpiewu i tańca (4/10 – Marta, 6/10 – Szymon) i wróciliśmy do naszej „casy”, w końcu następnego dnia z samego rana ruszyliśmy dalej – czekało na nas Cienfuegos…