Listy z podróży po Wietnamie – 5 „Szakale w morzu i w stolicy”

Listy z podróży po Wietnamie – 5 „Szakale w morzu i w stolicy”

Odbijamy się od krawędzi górnego pokładu i na moment zawisamy w powietrzu. Po krótkiej chwili zaczyna działać grawitacja i mkniemy w dół. Stopy pierwsze wbijają się w wodę, plusk i po chwili  kipiel otacza nas ze wszystkich stron. Jak windą jedziemy w górę, aż głowa wynurzy się nad fale. Głęboki oddech i szeroki uśmiech. Jest chwila, by się rozejrzeć. Gdzie okiem sięgnąć z morza wystają smocze zęby, czyli skaliste wyspy o pionowych ścianach, porośnięte ciemnozielonym tropikalnym lasem.

To Szakale pluskają się w sławnej Zatoce Ha Long, a ściślej rzecz biorąc w przylegającej do niej, już nie tak znanej, Zatoce Lan Ha. Mniej rozpoznawalny akwen oznacza niższe ceny, nic więc dziwnego, że oszczędne Szakale zakotwiczyły właśnie tutaj.

IMG_4477 IMG_4511 IMG_4527 IMG_5076 IMG_5118 IMG_5239 IMG_8870IMG_8699

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Długo zastanawialiśmy się, jaką wersję rejsu po zatoce wybrać. Im więcej czytaliśmy w przewodnikach i w internecie, tym mniej wiedzieliśmy. „Najlepiej na trzy dni i dwie noce”, „Ależ skąd, wystarcza wycieczka jednodniowa”, „Nie radzimy wybierać najtańszych ofert, bo w nocy szczury mogą was wysadzić z łodzi”, „W sumie to cena nie przekłada się na jakość, tanie propozycje mogą okazać się w porządku, a drogie rejsy mogą być straszne, więc wszystko zależy od szczęścia”. Internetowi doradcy co do jednego byli zgodni: położone na kontynencie Ha Long City jest potwornie zatłoczone i stanowi królestwo wszelkiej maści naciągaczy, zatem znacznie lepiej wybrać się na całkiem sporą wyspę Cat Ba.

Czwartek minął nam pod znakiem podróży – z Ninh Binh na Cat Ba, czyli z miasta na wyspę. Najpierw taksówką na trasę przelotową, gdzie stają dalekobieżne autobusy (ustalenie, dokąd chcemy jechać, wcale nie było łatwe z kierowcą mówiącym tylko po wietnamsku). Autobusem do Haiphong, nieciekawego wielkiego miasta, za to wygodnie – autobusem kuszetkowym. Tam trzeba przedostać się z jednego dworca na drugi, gorąco jak w piecu, a na dodatek nie mają tam sześcioosobowych taksówek. Wzięliśmy zatem dwie małe, a mimo to się nie pogubiliśmy. Dalej busem, „na sardynki” (bo bez miejsca na bagaże), w okolice Tuan Chau. Tam pada, a my łapiemy znów dwie taksówki i ruszamy do portu, przy czym jednego z kierowców zadanie przerosło i nie umiał znaleźć portu, więc tym razem musieliśmy się odnajdywać. Stamtąd promem samochodowym po godzince żeglugi dotarliśmy na Cat Ba. To było nasze pierwsze spotkanie z Ha Long Bay – po obu burtach sterczące z morza skaliste wyspy. Niestety – we mgle i deszczu.

Dotarcie do portu na wyspie nie oznaczało końca wędrówki. Minąwszy natrętnych taksówkarzy ładujemy się do znacznie tańszego busa, którym po około 25 km. docieramy do kurortu Cat Ba. Wyspa robi wrażenie. Zalesiona, o bardzo urozmaiconej powierzchni. Wędrówka tutaj to prawdziwa przebieżka po sinusoidzie. Za to miasto Cat Ba nie rzuca na kolana. Tłum typowych zidiociałych nadmorskich wczasowiczów, mnóstwo hoteli i hotelików, knajpy z morskimi stworami wystawionymi w akwariach. Takie małe zoo – homary, langusty, kraby małe i duże, małże różnych maści i rozmiarów, duże przedpotopowe skrzypłocze i  ośmiornice, które wypełzają z balii i próbują popieprzać po chodnikach. Prawdziwe owoce morza mają tu swoją cenę, pasującą do morza, czyli słoną (choć to pewnie i tak ułamek tego, co zapłacilibyśmy w europejskich lokalach).

Decyzję o wyborze rodzaju rejsu podjęliśmy dość szybko. Dzień na wodzie, wykupiony w naszym hotelu, okazał się aż podejrzanie tani (15$ od Szakala), tym bardziej, że cena obejmowała bilet do parku narodowego, lunch i korzystanie z kajaków. Nie nacięliśmy się jednak, łajba nie zatonęła, jeść nam dali, a przede wszystkim pogoda dopisała. Pływając po zatoce spędziliśmy wspaniały dzień.
IMG_8799 IMG_8817

Nazajutrz ruszyliśmy do Hanoi. Niby nie było daleko, ale do naszego ciasnego hoteliku dotarliśmy dopiero wieczorem. Nasza wietnamska „ostatnia niedziela” to zwiedzanie stolicy i kupowanie pamiątek. Zaliczyliśmy najbardziej znane atrakcje, w tym mauzoleum Ho Chi Minha oraz słynną pagodę na jednym palu. Mauzoleum podziwiamy tylko z zewnątrz, dostępu bronią żołnierze w śnieżnobiałych galowych mundurach. Wpadamy też w gości do starego Ho Chi Minha, czyli wraz z tłumem wietnamskich turystów oglądamy skromną willę, w której przemieszkiwał w całkiem przyjemnym parku. Pobliska tysiącletnia pagoda na jednym słupie nieco rozczarowuje – nie wygląda na swój wiek, przede wszystkim betonowy pomost i schody prezentują się całkiem współcześnie.

Ostatnim akcentem spaceru po Hanoi było spotkanie z „wietnamskim” Polakiem i „polskim” Wietnamczykiem, czyli pochodzącym znad Wisły przedsiębiorcą kręcącym tam jabłkowy biznes i jego skośnookim współpracownikiem, który przygodę ze sztuką mówienia po polsku rozpoczął w łódzkim Studium Języka Polskiego dla Cudzoziemców. Oczywiście, rozmowa toczyła się przy wietnamskim piwie (a raczej piwach) i przy stosach pysznych, świeżo prażonych orzeszków ziemnych.

Pożegnanie z Wietnamem zdecydowanie na minus. W Hanoi mają chyba najgorzej zorganizowane lotnisko na świecie, ponad godzina spędzona w kolejce do odprawy, przesuwanie wózka z bagażem o 5 cm., awantura z francusko-wietnamskim rodzinnym stadem. Wszędzie na lotnisku, gdzie tylko dało się wygenerować kolejkę, oczywiście taka na nas czekała i traciliśmy czas oraz siły w bezsensownym czekaniu. Wracający do domu Szakal zniesie jednak wszystko, a te drobne w sumie niedogodności, nie były w stanie zepsuć bardzo pozytywnej oceny naszej kolejnej Accenture Expedition. Warto było pobiegać w Wietnamie!

>>GALERIA ZDJĘĆ<<