Marathon San Jose Costa Rica – Maraton w Kostaryce – Cz. II

Marathon San Jose Costa Rica – Maraton w Kostaryce – Cz. II

 top29.11.2012
Nadmorska promenada w stolicy Panamy. Za nami city – skupisko drapaczy chmur, również mieszkalnych apartamentowców. Przy morzu pas zieleni, tłumy biegających Panamczyków. Docieramy na stare miasto. W tym przypadku słowo „stary” należy kojarzyć z: „brzydki, opuszczony, zużyty”. Niektóre budynki składają się tylko z obdrapanej fasady, okna zioną pustką. Co prawda trwa renowacja licznych obiektów, ale ogrom zaniedbań pozwala wątpić, czy dożyjemy szczęśliwego finału rewitalizacji panamskiej starówki.

Taksówka na Peunta de Los Americas – Most Ameryk. Na 5 minut wpadamy do Ameryki Północnej, tu punkt widokowy na kanał i wąski most łączący kontynenty, wysoko wydźwignięty ponad trasę statków. Na moście korki, jak w całej stolicy. Później taksówką na śluzy Miraflores – tu statki podnoszone są o kilkanaście metrów i wpływają na jezioro stanwiące część kanału. Nie dane nam było podziwiać pracy gigantycznych śluz. W stronę Atlantyku statki płyną wcześnie rano, w odwrotna – pod wieczór, a my byliśmy kolo południa, wiec trafiliśmy na „martwe godziny”. Za to znów natknęliśmy się na grupę Polaków spotkanych w samolocie, ze „starym znajomym” Zygmuntem i Jego Zona. Powodzenia w podroży!

Popołudnie i wieczór to podróż do David, miasta na trasie do Kostaryki. Jazda trwa ok. 7 godzin, a na wzór wenezuelski kierowca musi pokazać moc klimatyzacji. Choć za oknem upal, jedziemy w polarach. Dobrze, że mój ma kaptur. Skarpetki do sandałów do obciach? Trudno. Cieszymy się, że były w bagażu podręcznym.

30.11.2012 W pogoni z quetzalem.

Jaki jest quetzal każdy widzi – głosi zapewne panamskie porzekadło. O quetzalach wiemy niewiele – to ptaki. Maja wiec zapewne skrzydła i dziób. Są kolorowe – brzuchy czerwone, a na głowie coś zielonego. Więc chyba piękne, a na dodatek stanowią atrakcję opisaną w przewodniku. Ruszamy wiec na poszukiwanie quetzali.

Rano – krotki trening, 6, może 7, kilometrów; duszno, ale można przeżyć. Aurobus z David do Cerra Punto jedzie „tylko” 2,5 godziny. Nabieramy wysokości, robi się coraz bardziej górsko, coraz chłodniej i coraz bardziej deszczowo. Wysiadamy gdzieś w górach, wiemy jedynie, ze do sąsiedniej doliny mamy się przedostać idąc Sendero Los Quetzales – szlakiem quetzali.

Deszcz zacina coraz mocniej.

Po starcie pierwszy błąd – zapytaliśmy o drogę kobietę. Wytłumaczyła, że obraliśmy zły kierunek. Musieliśmy więc wrócić, a potem wrócić raz jeszcze i iść dalej pod gore i pod wiatr, bo szliśmy drogą właściwą. Znalazł się uczynny Panamczyk, który podwiózł nas terenowym samochodem. „dalej się nie da” – powiedział pokazując drogę zawaloną ziemną lawiną. Dalej więc pieszo, w deszczu, mocno pod górę, a przeprawa przez osuwiska nie należała do łatwych.

Na przełęczy (ok. 2500 m n.p.m.) juz nie pada. Stoi wymarły budynek służb parku narodowego i tu zaczyna się szlak quetzali. Podekscytowani idziemy w las, pewni, że zaraz je ujrzymy, wszak kierowca zapewniał, że jest ich mnóstwo. Wąska ścieżka prowadzi przez las mglisty, czy chmurny – górską odmianę dżungli z bogatą roślinnością, umiarkowaną temperaturą, dużą ilością opadów, mgieł i błota. Na śliskich zejściach trzeba uważać, by sobie nic nie złamać, a jesteśmy w górach całkiem sami.
Jest tablica – habitat de los quetzales. Tu żyją i tu będą! Skradamy się, by nie spłoszyć legendarnych stworów. I nic… Nawet odchodów quetzala nie dane nam było podziwiać. Może zapadły w sen zimowy?

Zejście długie, błotniste, męczące. Mieliśmy dojść do Boqueto. Łudziliśmy, żee to blisko. Po około 3 godzinach marszu dalsze atrakcje. Na jednym z potoków brak mostku. Więc boso, po śliskich kamieniach, w lodowatej bystrzy. Potem większa rzeczka, a przejść trzeba po przerzuconym pniu. Jest śliski, balansuje nad spienionym nurtem, boję się, ale daję radę.

Wreszcie cywilizacja. Pojedyncze domki, droga, potem nawet asfaltowa. Stąd jednak do Boquete było 13 km, niekończącą się dolina. Dopiero na przedmieściach złapaliśmy taksówkę. W miasteczku obiad, zakupy i na nocleg do David.

30.12.2012
Przejście graniczne Panama-Kostaryka. Z David sprawnie dotarliśmy tu lokalnym autobusem, za to na granicy „sajgon”. Do odprawy panamskiej stoimy w kolejce ok. 2 godzin, przesuwamy się w tempie 2 metry na kwadrans. U Kostarykańczyków szybciej, za to ponownie utykamy próbując wymienić walutę. Kolejka nie jest długa, ale niektórzy załatwiają jakieś potwornie czasochłonne formalności. Na szczęście facet przed nami chciał dokonać odwrotnej niż my wymiany, więc sprawę załatwiliśmy między sobą.

Uświadomiliśmy sobie, że granice można tu przejść na dziko, bez odpraw, taki tu bałagan, a kostarykańskie autobusy i taksówki czekają jeszcze przez punktem odprawy. Taxi jedziemy do miasteczka Neily, dalej autobusem do San Jose. Niewygodnie, dusznawo, ale trasa piękna. Jedziemy przez góry, nad dolna warstwą chmur. Potem z mapy dowiadujemy się, że droga wiodła po grzbietach dochodzących do 3,5 tys. metrów wysokości. Wieczorem spacer po centrum San Jose, deptakiem Paseo de Colon. Tak właśnie należy sobie wyobrażać mało bezpieczne duże miasto w Ameryce Łacińskiej.

MR