Mój pierwszy raz z… ultramaratonem, czyli IV Ogólnopolski Supermaraton Ozorków 2012

Mój pierwszy raz z… ultramaratonem, czyli IV Ogólnopolski Supermaraton Ozorków 2012

ozorkow_0Mój pierwszy raz z… ultramaratonem, czyli IV Ogólnopolski Supermaraton Ozorków 2012 – 23.06.2012

O zostaniu „ultrasem” marzyłem od dawna. Wydawało to mi się naturalną drogą rozwoju mojej „kariery” biegowej, zawsze bardziej zależało mi na „dalej” niż „szybciej”. Więc naturalnie Ozorków stał się pierwszym celem na obranej drodze – blisko, przyjemnie podobno (bo po lesie większa część trasy) i dystans nie morderczy, bo „tylko” 50-tka.

Na starcie jak zwykle przed wszystkimi biegami dużo znajomych twarzy, choć tym razem Szakali żadnych poza mną. Atmosfera super, wszyscy lekko podekscytowani, bo to jednak nie jest zwyczajny cotygodniowy start. Wszystkich uczestników było około 160, większość biegaczy, ale także spora grupa kijkarzy.

Pierwsze okrążenie – 25km – zgodnie z założeniami, czyli tempo bardzo spokojne, koło 6’/km. Owszem, chłód przestawał być z każdym kilometrem uciążliwy, słońce stało w zenicie, ale jakoś dawało radę biec. Trasa, w przeciwieństwie do lat ubiegłych (patrząc po relacjach) dobrze oznaczona, nie było najmniejszych problemów z jej znalezieniem. Zbliżając się do półmetka zbliżał się czas decyzji – biec, czy może odpuścić sobie dziś. Jeszcze wczoraj było tylko 20 stopni, dziś upał, a ja upałów nie znoszę. Ale co tam – trza być twardym nie miętkim, podjęło się wyzwanie to trzeba sprostać. Biegnę dalej, choć zdecydowana większość pozostaje przy 25km. Na drugą pętlę wyruszyło tylko 25 osób.

Biegłem cały czas ze sporym zapasem wody – inaczej się nie dało. Niby punkty odżywcze były usytuowane co 7-8 km, ale przy tych warunkach to zdecydowanie nie wystarczało. Do marszu pierwszy raz przeszedłem już po 30 km – jakoś tak zabrakło mi silnej woli… Ale jednak do 40 km większą część dystansu jeszcze biegłem. Potem… czasem podbiegałem 😉 Nie byłem w stanie biec dłużej, niż 2 minuty. Bolały mnie w zasadzie tylko… plecy (może od dźwigania tej wody ??). Raz nawet nie wytrzymałem i glebnąłem się na 3 minutki w cieniu drzewa (tylko ciiii, nikt nie widział). Na 3 km przed metą spotkałem kolegę Dominika na rowerze, przez co łatwiej było mi znieść te ostatnie minuty walki. Zająć się rozmową, o ile to co wychodziło z moich ust było w ogóle zrozumiałe. Ostatni punk odżywczy i… tu jedyny minus dla orgów – woda w butelkach gorąca!! Nie pomyśleli, żeby ją w cieniu postawić… A może w cieniu też już tak gorąco było? Nawet ciepła woda wylana na siebie chłodzi, więc to czym prędzej uczyniłem. Na koniec jeszcze trochę sprężu, przecież na metę trzeba wbiec, i w końcu jest – META !!!

A potem padłem. Owszem, byłem zmęczony, ale przede wszystkim przegrzany. Nie odwodniony – wypiłem na trasie ładnych parę litrów płynów, żołądek pełen. Przez pół godziny nie byłem w stanie nic zrobić. Jakaś kiełbaska, buła – po jednym gryzie myślałem, że zwrócę. Ktoś mnie chciał wódką częstować, na szczęście autem byłem ;). Potem dopiero doczłapałem się do toalety, głowa pod zimną wodę z kranu i nieco odżyłem. Do domu wróciłem tylko dzięki temu, że w aucie klima J.

Dwa dni później testowe rozbieganko – żadnych zakwasów, odcisków, bolących stawów, ściegięn itp. Regeneracja w pełni – jest super !!!

Pozostaje jednak dylemat – czy jestem już ultramaratończykiem, czy jeszcze nie? Bo jednak nie przebiegłem przecież całego dystansu, czas: 5h52’, co daje średnie tempo mało biegowe – 7’/km. Jaka jest granica? Wszyscy, nie wiem, czy chcąc mnie pocieszyć, mówią, że jest ultra. Ale ja i tak wiem swoje. I już szykuję się na Setkę po Łódzku we wrześniu, żeby sobie coś udowodnić… :-)

Szakal Tomek