Szakale już z medalami, w pokoju (to znaczy w pokoju i w łazience). Ładny to był bieg, nie da się zaprzeczyć. Błękitne niebo, słoneczko, widoki na morze i na miasto. Większość trasy wiodła biegnącą wzdłuż Bałtyku drogą na Narvę, a od morza, jak to od morza, często mocno wieje. Dziś wypadło właśnie owo „często” więc odbiegając od Tallinna musieliśmy się zmagać z podmuchami prosto w gębę.
Nocne wrzaski hotelowych imprezowiczów nie pozwoliły nam się wyspać. Półmaratończycy ruszali dopiero o 11.30, ale Maciek musiał dotrzeć na start na 9 rano. A tutejsza dziewiąta to polska ósma. Żeby przyjąć obowiązkową porcję izotoników, kanapek z dżemem, soku z szerszenia, leków, suplementów, vitargo etc., etc. nasz maratończyk musiał wstać z przysłowiowymi estońskimi kurami.
Oto nasze relacje:
Andrzej Pietrzak (1.24.40): Trasa była zjawiskowo piękna, rzucająca na kolana, zwłaszcza na 20 kilometrze, gdy podbiegaliśmy na stare miasto, drogą z kocimi łbami i pod wiatr. To był całkiem udany powrót po kontuzji, nie liczyłem, że pobiegnę, gdy w czwartek kuśtykałem w tempie ślimaka. Atrakcyjny medal rekompensuje wszelkie trudy tego niełatwego biegu.
Dariusz Stolarczyk (1.41. ..): Wychodzi na to, że na trasie byłem jedynym zdrowym szakalem, może dlatego, że nie trenuję? Moje przygotowania polegały na tym, że już w Estonii dwa razy przebiegłem się z chłopakami. Poprzednie “treningi” to półmaratony na Cyprze i w Pabianicach. Nigdy wcześniej nie widziałem na trasie tylu atrakcyjnych zawodniczek. Podziwiałem je do 18 km, bo potem miałem już ciemno przed oczami. Podobno biegliśmy przez starówkę, ale pamiętam, że było pod górę i strasznie nierówno. Jednak lubię biegać, więc kolejny trening już w październiku – Półmaraton Szakala.
Maciej Rakowski (3.01.19): Rozgrzewka to walka z bolącym lewym achillesem. Bolala cała łydka, chyba nieco kulałem, ale bez rozgrzewki w tym zimnie nie rozebrałbym się do stroju startowego. W ramach rozgrzewki zajrzałem do głównej tallińkiej cerkwi, przecież dziś niedziela. Gdy stałem na starcie uświadomiłem sobie, że chyba więcej we mnie rezygnacji niż woli walki. Pierwsze kilometry zrobiłem nawet poniżej 4’10”, czyli lekko poniżej planu. Potem było naprawdę mocno pod wiatr, chowałem się jak mogłem, ale tempo grupki wyraźnie spadło. Za jakimś gościem ruszyłem więc do przodu, ale zmaganie z wiatrem kosztowało dużo sił. Od nawrotu na 9,5 km. było raczej z wiatrem i przy morzu, więc i pięknie, i nieco szybciej. Po 18 km. zaczeło się miasto – znów pod wiatr, pod górę, po bruku starówki, krętymi uliczkami. Tam tempo spadło, a sił ubywało szybciej. Na połówce miałem około 1’28”, ale znów trzeba było biec wiatr.
Na drugim kółku próbowałem chować się za trójką biegaczy, z których jeden okazał się Włochem z Piemontu. Obecność Włocha nie łagodziła siły wiatru, a psychikę osłabiał widok zbliżającej się do nas grupy prowadzonej na 3 godziny.
Na 34. kilometrze poczułem się jak kolarz z wchłanianej ucieczki. Grupa z pacemkerem pożarła mnie – wraz z kolegą Italiano. Trzymałem się w tej grupie aż do 38 km. Tam przy punkcie z wodą ktoś mnie zablokował, spowolnił i tak utraciłem kontakt z peletonem. Pod górę, pod wiatr nie byłem w stanie ich dojść, zwłaszcza że ból achillesa dokuczał coraz bardziej, a modyfikacja kroku wywołała dolegliwości kolana i przodu stopy. Przebieg przez starówkę nie miał w sobie nic przyjemnego, na szczęście nie potknąłem się na bruku. Tak dotarłem do mety, po prostu – dotarłem, co tu dodać…