80 to za mało, 102 by się chciało! Relacja z Chudego Wawrzyńca 102 km.

80 to za mało, 102 by się chciało! Relacja z Chudego Wawrzyńca 102 km.

Sierpień 2021 roku, gdzieś w drugiej części trasy Chudego Wawrzyńca 80+ dogania mnie biegacz z Piotrkowa Trybunalskiego. Pogawędka na wszelakie biegowe i niebiegowe tematy, biegniemy wspólnie niemalże do końca. Gdy ja zwolniłem na ostatnim technicznym zbiegu (luźno rozrzucone kamienie, które utrudniały utrzymanie równowagi, co przeszło 70 km w nogach nie jest łatwe), Tomek wyrwał do przodu. Niby nic szczególnego, na biegach często rozmawia się z napotkanymi uczestnikami. A jednak… Rozmawiając m.in. na temat trasy biegu, któryś z nas rzucił pomysłem, by przyjechać tu za rok i zmierzyć się z organizowanym co drugi rok dystansem 102 km… Jak to się zakończyło, chyba nie muszę pisać…

***

Sierpień 2022 roku, stoimy oboje na starcie Chudego Wawrzyńca. Ponownie. Choć przez ostatni rok widzieliśmy się tylko raz, w zasadzie przelotem na trasie łódzkiego maratonu Dbam o Zdrowie, to słów na wiatr nie rzuciliśmy. Chudy Wawrzyniec pozostawił jeden nie zamknięty rozdział. Jedyny w Polsce bieg ultra, na którym podejmujemy decyzję o tym, jaki dystans wybieramy w trakcie biegu, na rozwidleniu tras. Do tradycyjnych 50 i 80 km, w tym roku jest jeszcze do wyboru bardzo wymagający 102 km. Póki co we wszystkich edycjach ukończyło go niewiele ponad 20 osób. Jak czytamy na stronie organizatora:

Trasa 100+ to bieg dla koneserów długich i trudnych ultramaratonów. Ukończenie tego dystansu będzie nobilitacją dla każdego biegacza. W przeciwieństwie do osiemdziesiątki, czy pięćdziesiątki, droga do mety setki jest zastawiona szczytem Pilska (najwyższym w okolicy), najdłuższym podejściem (800 m w jednym kawałku), jak i ciasnym dystansem czasowym, który zepchnie większość śmiałków na krótsze dystanse.

A teraz szczegóły: od startu aż do 70 km trasa setki prowadzi tak, jak Chudy 80+, czyli: z Rajczy przez Rachowiec, Wielką Raczę, Przegibek, Wielką Rycerzową, Oszust, Przełęcz Glinka, Krawców Wierch do Trzech Kopców, gdzie jest rozejście tras. Jeśli dotrzesz do tego miejsca maksymalnie po 11h30 od startu i będziesz czuł, że masz moc, możesz lecieć dalej na Pilsko. Na zbiegu miniesz Halę Miziową. Dobiegniesz do Sopotni Wielkiej, gdzie będzie zlokalizowany punkt odżywczy, a za nim najdłuższe z podejść – na Romankę. Dalej już tylko Hale: Rysianka oraz Lipowska i zbieg do mety w Ujsołach. Na 100 km uzbierało się 4800 m w górę.

Trudne zadanie, tym bardziej, że w nogach nie miałem jeszcze żadnej ukończonej setki. Do tego wszystkie znaki na niebie sugerowały bym tutaj nie dotarł: rozładowany (do wyrzucenia) akumulator 2 dni przed wyjazdem, gwoźdź w kole dzień przed czy pomylone miejsca noclegu… Koniec końców, o 20:30 meldujemy się z Martą w Ujsołach. Nie wiele czasu zostało na regenerację po podroży, ale przecież nikt nie powiedział, ze będzie łatwo :)

***

299301123_5791575554240144_7869612781857839705_n

Fot. Andrzej Olszanowski

Trwa odliczanie. Przyjemny chłód daje nadzieje na dobre warunki do szybkiego biegania. Jeszcze na tydzień przed startem pogoda wskazywała na 25+ st.C z niewielkimi zachmurzeniami. Im bliżej startu tym temperatura malała, a chmur i prawdopodobieństwa opadów przybywało. Ruszyliśmy w czerwonym świetle odpalonych rac. Nie przebiegłem kilkudziesięciu metrów, a czuję że koszulkę i spodenki mam już mokre, a ze mnie tryska jak z fontanny Di Trevi. Jak się okazało, ustnik flaska w którym miałem izotonik zniknął, a jego zawartość postanowiła radośnie wyjść na wolność. Pozostałą zawartość wypiłem, flaska schowałem… Czyli jeden z punktów nawadniania mniej, oby tylko słońce nie smażyło jak w latach ubiegłych, bo może być kiepsko… Zaraz po starcie staraliśmy się trzymać przodu stawki, tak by przy pierwszych zwężeniach nie stać w kolejce biegaczy. I tak biegniemy całą grupą, gdy nagle ktoś krzyczy „pomyliliśmy trasę, zawracamy…„. Pięknie, jak lemingi, ktoś się pomylił, a reszta za nim… Na szczęście nadróbki było łącznie maksymalnie 500m, więc szybko wróciliśmy na właściwą trasę, ale już zmuszeni wyprzedzać tych, którzy wcześniej byli za nami.

Dobiegając na pierwsze wzniesienie – Rachowiec oraz dobiegając do pierwszego punku pomiarowego (ok 10 kilometr trasy) zerkam na zegarek: 1:18, czyli 2 minuty lepiej niż w ubiegłym roku, mimo pomylonej trasy. Czyli jest dobrze. W tym roku, jeżeli miałem myśleć o ukończeniu setki, musiałem trzymać tempo lepsze niż w ubiegłym roku. Czyli dłużej i szybciej. Ciekawe… Dodatkowo, dla porównania i weryfikacji spisałem sobie swoje międzyczasy z 2021 r. i wyniki osoby, która kończyła setkę „pod limit”, tak by wiedzieć, że w momencie, w którym „cień” mnie minie, oznacza, że jestem w dupie i mam albo odpuścić, albo przyspieszyć. Wszystko  w formie czytelnej tabeli z podziałem na każde 10 km i punkty kontrolne.

Zwardoń

10 km

20

30

Przegibek

35,7

40

50 km

GLINKA

57,5 km

3 kopce

67,8 km

5 kopc.

75 km

Sopotnia

81,2

90

meta

1:20

2:41

4:09

4:57

5:47

7:33

8:45

10:45

1:16

2:30

3:52

4:53

5:28

7:39

8:55

10:41

11:43

12:48

14:22

15:56

Za Zwardoniem czeka nas przyjemny asfaltowy odcinek z fragmentami zbiegu, na którym nie obijamy się. Zaraz kończą się fajerwerki, gdy zaczniemy pierwsze mocniejsze podejście na Wielką Raczę. Idzie nam całkiem sprawnie, w schronisku na Wielkiej Raczy uzupełniam drugi flask (gdyby nie przygoda ze startu, mógłbym biec dalej), Tomek uzupełnia bukłak – rzucam, że lecę dalej, a on mnie pewnie złapie na zbiegu w kierunku kolejnego podejścia na Jaworzynę. Nie widzimy się jednak do pierwszego punktu odżywczego na Przełęczy Przegibek (35,7 km), na który wbiegam po 4:39h – czyli blisko 20 minut szybciej, niż rok temu. Dobiegając do Przegibka myślę o tym, czy jest coś takiego jak „pamięć bólu” – jak czułem się na tym fragmencie w ubiegłym roku? Chyba gorzej, w tym roku, mimo wszystkich przeciwności, czuję się całkiem rześko. Przegibek jest zdradliwy – ilość smakołyków, osób, dobroci wolontariuszy zniechęca do tego, by wyjść dalej na trasę… Swoje trzeba jednak zrobić, uciekając od pokus dla żołądka, ruszam więc dalej.

Wybiegając z Przegibka czekają nas 2 kolejne podejścia – pierwsze mniejsze na Majcherową i drugie, już mocniejsze na Wielką Rycerzową. To w tym miejscu podejmuje się decyzje, czy kończymy przygodę i biegniemy na 50 km, czy też wydłużamy cierpienia kierując się w kierunku 80 / 100 km. W tym roku nie było chwili zawahania – ruszyliśmy na dłuższy wariant, zbiegając do Przełęczy Przysłup za którym zaczęło się ciężkie podejście na Świtkową. Tuż za nim, słynny Oszust. O ile w ubiegłym roku to podejście wysysało wszelakie siły, nadzieje i motywację, w tym roku, choć nie ukrywajmy, łatwo nie było, to jednak będąc u szczytu podejścia zadałem sobie pytanie „to już?”. Zdobyte doświadczenie z ubiegłego roku zaowocowało, tym, że wiedziałem co robić, by nie jęczeć na końcu. Pomogło.

Do kolejnego punktu odżywczego na przełęczy Glinka, dobiegamy już w dość dobrych nastrojach. Sił już mniej, choć i tak lepiej niż w ubiegłym roku. Nie wiem tylko, czy sił starczy na najdluższy dystans… Punkt pomiarowy podaje czas 8:32. Całkiem dobrze. Na punkcie miła niespodzianka – Marta, która czeka z mocą motywacji. Staram się uwijać, uzupełniając bukłak, flaski i jedząc ciepłą pomidorówkę. Co z tego, że z kartonu. Na tym fragmencie trasy i przy tej pogodzie, działała jak ambrozja. Marta pyta się czy chcemy lecieć 100 czy 80-tkę… Nie wiem, niby jest dobrze, ale czy mam chęci na setkę? Zobaczymy…

Ruszyliśmy w kierunku Grubej Buczyny i Trzech Kopców. Droga na Grubą Buczynę i Trzy Kopce nie jest szczególnie stroma – tam gdzie są podejścia – idziemy, tam gdzie da się biec – odcinki pokonujemy biegiem. Na Trzech Kopcach (67,8 km) trzeba podjąć decyzję, czy mamy moc aby zmierzyć się z setką, czy zmierzamy w kierunku mety na dystansie 80 km. U mnie chwila zwątpienia. Mam jeszcze moc, by biec do mety i poprawić swój wynik z ubiegłego roku o dobre 30 minut. Ale czy mam siły walczyć z setką? Tomek słusznie motywuje, że takie warunki na kolejnej edycji już mogą się nie trafić (cały czas temperatura poniżej 20 stopni z przelotnymi opadami). Również sms od Marty był ciepłym kopniakiem motywacji: „Spróbuj pocisnąć tą setkę. Chciałeś 100 km w tym roku tutaj, pogoda dobra, dasz radę”. Skoro tak, to walczymy ….

Z każdym kolejnym kilometrem zastanawiałem się, czy dobrą decyzję podjąłem. Za Trzema Kopcami zaczęło się podejście na najwyższy wierzchołek trasy – Pilsko. Przyjemna, chłodząca mżawka przerodziła się w równomierny deszcz. Gliniaste, kamieniste fragmenty zamieniły się w mało stabilne i czyhające na każdy błąd odcinki. Szczyt Pilska zdobywamy wspólnie z Tomkiem, jednak tuż za nim, rozdzielamy się – Tomek mknie w dół jakby znał każdy kamień, ja zaś zachowawczo i spokojnie. A i to nie wystarczyło. Na jednym z kamieni łapę poślizg i zaliczam glebę. Na szczęście bez większych negatywnych skutków. Jednak po glebie, którą zaliczyłem, na śliskich kamieniach zbiegam (a raczej już schodzę) z dodatkową wzmożoną ostrożnością. Spotykamy się niewiele dalej, przy Schronisku na Hali Miziowej skąd ruszamy biegiem spokojnie w kierunku punktu odżywczego w Sopotni Wielkiej. Rozmokły teren oraz gliniaste fragmenty w dół zmuszają nas do asekuracyjnego pokonywania odcinków, wywrotka na tych fragmentach trasy nie jest pożądana. Czujemy uciekające minuty, które wcześniej nadrobiliśmy. Pogoda, która wydawała się błogosławieństwem, teraz jest utrapieniem. Parafrazując, ze słońca wpadliśmy pod rynnę.

W Sopotni, skromnym punkcie odżywczym, staramy się uwijać. Uzupełniliśmy nawodnienie, zjedliśmy, odebraliśmy opaski „100 km” i widząc jak czas na zegarku zapala „red alert” limitu czasu ruszyliśmy dalej. Tego fragmentu trasy nie znaliśmy oboje. Sam nie wiem, czy to dobrze czy źle… Czekało nas podejście na Romankę – złośliwe, strome i dłużące się niemiłosiernie, co przy zmęczonych nogach potęgowało myśli o tym, że „gdybym wybrał 80-tkę, byłbym już na mecie…”. 5 kilometrów anty-motywacji, anty-przyjemności, anty-pozytywnej relacji z biegu. Tak czy siak, czasu na odwrót nie było, stąd już bliżej do mety niż dalej. To chyba jedyny pozytywny aspekt, który mogę przekazać. Drugi – to myśl na szczycie, że „w górę już nie będzie”. Na ostatnim podejściu czuję, że muszę zwolnić, Tomek, który trzymał tempo – sprawnie piął się ku górze. Takie odcinki już się nam zdarzały, więc rzuciłem, że na zbiegu go dogonię. Nie wiem czy usłyszał. Może byłoby lepiej gdyby nie, gdyż jeszcze chciałby zwolnić, a mam świadomość, że byłbym hamulcem. Trzymając swoje tempo i zerkając na zegarek na 90 kilometrze dostrzegłem, że jestem kilka minut za „limitem”, co oznacza, że z naszej dwójki, chociaż on mógł powalczyć o medal.

Dopadło mnie totalne zniechęcenie. Niby mogłem biec, ale nogi mimowolnie przechodziły do marszu. Skurczy brak, mięśnie czworogłowe, mimo sporej ilości zbiegów trzymały się nad wyraz dobrze. Jednak zaczęła szwankować głowa. Świadomość, że nie zdążę w limicie budowało przekonanie, że po co mam się starać – co za różnica, czy będę 20 czy 5 minut po limicie 16 godzin, skoro i tak nie będę klasyfikowany. Przyjaciel kiedyś zadał mi pytanie: „Szymon, o czym ty tak właściwie myślisz podczas tak długiego biegu?”. Wtedy nie potrafiłem odpowiedzieć… O czym właściwie myślę, przez kilka-kilkanaście godzin? Pewnie o tym co widzę, o tym jakie mam tempo, myśli odwracam rozmową, czy też wpadam w „próżnię” nie myśląc o niczym i po prostu będąc sam ze sobą – ja i moja przestrzeń. Wiem jednak o kim zacząłem myśleć w tym najgorszym dla mnie momencie biegu Chudego Wawrzyńca, gdy deszcz siąpił na głowę, a ja szedłem z pochyloną głową, czując się przegranym. Myślałem o moim Bratanku, który przyszedł na świat niespełna 3 tygodnie temu, który walczył o każdy samodzielny haust powietrza. On wygrał swoją małą wojnę. Jak ja spojrzę w te małe oczka – już wojownika – mówiąc, że wujek się poddał? Wezbrała we mnie wola walki. Nawet jeśli mam nie ukończyć biegu w limicie, to jako wygrany – z głową wysoko uniesioną, nie zaś pogrążony w porażce. Czas zacząć ostatnią batalię.

Na Hali Lipowskiej (92 km) ruszyłem tak, jakbym zapomniał ile kilometrów mam w nogach. Przy schronisku jacyś jegomoście rzucili hasłem „goń koleżankę, minęła nas z minutę temu”. OK – czyli jest cel. Nie wiem czy moje matematyczne zdolności po tylu kilometrach funkcjonowały prawidłowo (w co osobiście wątpię) jednak licząc ile zostało mi do mety, uznałem, że jeżeli utrzymam tempo poniżej 8 minut na kilometr, mam jeszcze szanse by zmieścić się na styk w limicie. Pierwszy (czyli 93 km) pokonałem w 8:17, doganiając zarazem ową koleżankę. Ona też czuła presję czasu i ani myślała by się zatrzymać czy zwalniać. Kolejne kilometry już tylko lepiej 6:59, 6:37, 6:29… Każdy kolejny szybszy. Fragmenty, które w ubiegłym roku pokonywałem marszem (techniczne, strome zbiegi z luźno rozrzuconymi kamieniami), w tym roku, mimo błota i jeszcze mniej stabilnego gruntu, pokonywałem w zasadzie bez zwalniania. Wyłączyłem myślenie – odrzuciłem kalkulowanie, ocenę „a co jeśli”, skupiłem się na tym, gdzie mam postawić kolejny krok, tak by nie był tym ostatnim. Zerkałem na zegarek – nie zwalniaj, a jest szansa. Niezbyt bezpieczny (jak dla mnie) fragment zakończył się i wbiegłem na asfaltowy odcinek kierujący nas w kierunku mety w Ujsołach. Staram się ponownie uruchomić matematyczne trybiki i liczyć. 15:26 na zegarku i 4 kilometry do mety. Jeżeli utrzymam tempo co najmniej 8 minut, zdążę… I kiedy kalkulowałem tempo dostrzegłem tabliczkę „5 km”…Cholera. Zegarek kłamał (wszak to tylko urządzenie z wgraną mapą trasy biegu). To już łatwiej było policzyć. 6 minut na kilometr. Czy się uda? Jak nie, jak tak! Skąd miałem w sobie siły? Nie wiem. Przyśpieszyłem. Kolejny kilometr zrobiłem w 5:26, kolejne nieco wolniej, choć na lekkich podejściach nie odpuszczam. Wybiegam na główną ulicę, słyszę od wolontariusza, że zostały mi 4 minuty do limitu… Dam radę, jeszcze chwila… Widzę ostatni zakręt, mostek, słyszę Eye of The Tiger z Rockiego – META. Wpadłem w objęcia Marty. Czuję napływające łzy. 102 kilometry pokonane w 15:56:31. UDAŁO SIĘ!

FB_IMG_1660522061662

To co się wydarzyło na ostatnich kilometrach to dla mnie totalna abstrakcja. Na trasie zdarzają się kryzysy większe lub mniejsze, ale to, co mnie spotkało, to dla mnie novum. Trybiki w głowie, które nie chciały już pracować, wróciły na pełnej petardzie. Wystarczył impuls, motywacja. Wszystko jest możliwe. Mimo totalnego zmęczenia, uśmiech na mecie mi nie schodził. Dokonałem tego. Mimo zwątpienia, poczucia porażki – dokonałem!

Tomek, dziękuję. Gdybym biegł sam, na Trzech Kopcach prawdopodobnie skręciłbym w lewo i wybrał wariant 80+. Na (nie)szczęście nie byłem sam :)

Peace & Love

Szymon