Subaru IRONMAN Canada Whistler Triathlon 27.07.2014r.

Subaru IRONMAN Canada Whistler Triathlon 27.07.2014r.

subaru_ironman_canada_whistler_2014 Subaru IRONMAN Canada Whistler Triathlon 27.07.2014r.

Zawody IronMan to nie lada wyzwanie. Niewielu śmiałków decyduje się na to, aby podjąć wyzwanie przepłynięcia 3,8 km, potem przejechania 180 km na rowerze, aby wszystko to zakończyć biegiem maratonu, czyli 42,2 km. Wiele osób przygotowuje się do takiego przedsięwzięcia latami albo chociaż miesiącami. A ja jak zawsze podjęłam decyzje impulsywnie i w ostatniej chwili. I tak półtora tygodnia przed samymi zawodami zdecydowałam się w nich wystąpić! Od dawna korciło mnie, aby zmierzyć się z całym dystansem i zostać wreszcie IRONMAN’ką – kobietą z żelaza, ale brakowało mi czegoś co przeważyłoby szalę.

I tak oto mój kolega od szalonych wypraw (ostatnio przejechaliśmy ok. 245 km na rowerze) oznajmił, że wybiera się na IRONMAN’a i to do Kanady! I jak tu się nie dołączyć? ;p Oczywiście skutkowało to brakiem odpowiedniego i należytego przygotowania do tego dystansu, ale tutaj cel był jeden – ukończyć i zmieścić się w limicie czasowym. Zresztą – no risk – no fun! ;p Nie muszę zapewne wspominać, że to półtora tygodnia zleciało nie wiadomo kiedy i nagle okazało się, że mam już jutro samolot. W ostatniej też chwili udało mi się pożyczyć torbę na rower, tak aby mój trek przeżył podróż samolotem.

Samodzielna podróż z rowerem to nie lada wyzwanie. Po pierwsze jest to oversize bagaż, więc nadaje się go w innym miejscu, torba jest wielka, więc zwraca szczególną uwagę – ale też dzięki temu łatwiej nawiązać konwersację z nowymi osobami, dzięki niej, w drodze do Kanady, poznałam dwóch uroczych Panów, którzy lecieli do San Paulo i nawet wymieniliśmy się namiarami ;p Dodatkowo mając przesiadkę w Kanadzie, ze względów bezpieczeństwa musiałam odebrać i ponownie nadać mój bagaż, więc znów musiałam biegać z dwiema torbami po lotnisku – znów robiąc nowe znajomości ;p Sam lot trwa grubo ponad 15 h, plus odprawy, czekanie na lotniskach etc. Po prostu lot do Kanady do krótkich nie należy, przez co wysiadając w Vancuver – 1,5 h drogi samochodem do Whistler, gdzie był triathlon, człowiek jest bardzo zmęczony podróżą. Jeszcze zmiana czasu powoduje, że człowiek ma ochotę paść na łóżko i się nie ruszać. Plus cały ten słynny JETlag ;p

Ale do rzeczy 😉

Sama Kanada jest po prostu piękna. Widoki zapierają dech w piersiach. Piękne góry, jeziora, górskie drogi, które się pięknie wiją to w górę, to w dół. Można pobiegać, popływać, pochodzić po górach, pojechać autem na offroad – my nie omieszkaliśmy z tego wszystkiego skorzystać i po prostu byliśmy zachwyceni Kanadą. Dodatkowo Whistler to byłe miasteczko olimpijskie (olimpiada w 2010 r.), więc ma rewelacyjną infrastrukturę sportową. Myślę, że zimą musi być tutaj bosko, gdzie wychodząc z hotelu/domku/apartamentu przechadzasz się uliczkami pokrytymi śniegiem, idąc na narty.

Cały 5-dniowy wypad żyliśmy triathlonem. Obczajaliśmy trasę, wykąpaliśmy się w piankach w jeziorze, przebiegliśmy kawałek, zobaczyliśmy strefę zmian. Już na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało bardzo profesjonalnie. Sam pakiet startowy był świetnie opisany. Były osobne torby na wszystko – na bieg, na rower, na rzeczy, które masz na sobie przed założeniem pianki, na specjalne potrzeby na biegu oraz na rowerze. Dosłownie wszystko. Ludzie bardzo mili, powoli, bez pośpiechu i irytacji tłumaczyli wszystko, tak aby nikt się nie pomylił. Atmosfera była rewelacyjna! Tak naprawdę były dwie strefy zmian. Jedna z rowerami przy jeziorze, a druga gdzie oddawaliśmy rowery tuż przed biegiem. Na odprawie okazało się, że stricte pod potrzeby zawodników przygotowany był wolontariat. Tak naprawdę wolontariuszy było bardzo dużo i mieli jedno zadanie – pomóc nam osiągnąć jak najlepszy wynik!

Wiedząc mniej więcej czego mogę się spodziewać, że mogę liczyć na pomoc wolonatriuszy oraz o tym, że ma to być przede wszystkim FUN w pięknej scenerii, z nutka ekscytacji nie mogłam się doczekać wyścigu. W końcu trzeba mieć tytuł IRONMAN!

Start był o 7 rano, nad jeziorem, parę minut od naszego lokum, więc mieliśmy pobudkę o 5. Około 5.40 byliśmy już na miejscu, gdzie czekało z 6 szkolnych autobusów, które dowiozły nas szybko i sprawnie do celu. Pełna kultura. Jeszcze w autobusie usiadłam obok starszego, miłego Pana, który okazało się, że urodził się w Polsce!

Tuż przed startem z szampańskimi nastrojami poszliśmy sprawdzić rowery, dopompować koła w rowerze, tak by wszystko było ready. Potem już tylko karkołomne zakładanie pianki i długa do wody – sam start był z wody, więc mogliśmy się przygotować płynąc na miejsce startu. Moje nowe okularki spisały się na medal, stare zostały przypadkiem w domu ;p, i czekaliśmy już tylko na gwizdek startu. Jako ciekawostkę dodam, że organizatorzy mają kolejnego plusa za inny kolor czepków kobiet i mężczyzn. To sprawia, że jest bardziej kolorowo i różnorodnie. W tym roku różowe były dla Pań, a zielone dla Panów 😉 3,2,1 i start!

To pierwsze zawody, w których ktoś dosłownie po mnie przepłynął i to nie raz, nie wiem nawet ile razy dostałam w głowę z łokcia lub nogą. Ktoś mnie uderzył ręką i tak przez urocze 3,8 km. Starałam się nie irytować tym, że nikt nie patrzy gdzie płynie i robić swoje. I tak po wyjściu z wody czekał tuzin osób, które pomagały zdjąć piankę, oczywiście z uśmiechem życząc powodzenia 😉 potem brałeś torbę z rzeczami na rower – kask, buty, skarpetki etc. a w namiocie już miałeś wolontariusza, który pomógł Ci się przebrać i spakować piankę w torbę. Wybiegając z namiotu trafiałeś na wolontariuszy z wodą do picia po pływaniu.

Po odebraniu roweru stało z 10 dziewczyn, które szybko i profesjonalnie wysmarowały Cię kremem przed wejściem na rower, by nie spaliło Cię słońce. Pierwszy raz spotkałam się także z tym, że na trasie było pare osób na skuterach do pomocy przy naprawie roweru, nawet zmianie koła! Wszystko w pakiecie! Podjeżdzając na do punktu odżywczego na rowerze krzyczałeś z daleka co chcesz, czy żel, wodę, izotonik, banana i wolontariusze starali się podać to w taki sposób byś nie stracił czasu i by było CI jak najlepiej. Także tzw. special need bag, czyli torby specjalnej potrzeby, były rewelacyjnie rozwiązane. Podjeżdżając do punktu, gdzie je wydają przez megafon podawano mój nr startowy, tak by mój wolontariusz mógł mi ją dać jak najszybciej znaleźć i podać zanim podjadę. Sam triathlon biegł drogą 99 przy Whistler, która na czas wyścigu została całkowicie zamknięta. Pamiętając, że jest to teren górzysty, musieliśmy liczyć się z licznymi podjazdami oraz zjazdami, które nie należały do lekkich. Dodatkowo bardzo duży upał i mocne słońce sprawiało, że człowiek nie wiedział jak się nazywa ;p ale kibice oraz życzliwi wolontariusze krzyczący: “U can do it”, “U are amazing”, “U doin great” sprawiały, że powoli odnajdywało się pokłady energii, by przejechać te 180 km. Najgorsze były chyba te ostatnie km, które cały czas praktycznie były pod górkę, a człowiek już kompletnie nie miał na to siły. Na rowerze też spotkał mnie nazwijmy to zaszczyt, gdyż drogę tuż przed moim rowerem, tak że musiałam hamować, przebiegły mi trzy małe (jak na tego typu zwierzęta) niedźwiedzie! To dopiero coś! Śmiałam się z Bartka, mojego kompana podróży, że gdyby jechał tak wolno jak ja, to też by je zobaczył  ;p

Na sam koniec etapu rowerowego podjeżdżało się do strefy zmian, gdzie wolontariusz odbierał od Ciebie rower, ty brałeś jedynie torbę ze swoimi rzeczami na bieg, a w przebieralni już czekał kolejny wolontariusz, który pomagał Ci się przebrać. Oczywiście życzący Ci powodzenia i oferujący pomoc jakiej potrzebujesz. Po wybiegnięciu z namiotu znów kolejne wolontariuszki smarowały mnie kremem, aby się nie spalić i tak można było ruszyć do biegu!

Nie wiem jak inni, ale ja uwielbiam biegać po rowerze. Mam wtedy takie śmieszne nogi, ale mimo to potrafię trzymać dobre tempo. Jednak tym razem, po pierwszych 15 km ból kolan i stóp – jeszcze po rowerze, sprawił, że zaczęłam iść. Niestety jak się raz zacznie to już ciężko przestać, więc przeszłam o wiele za dużo km. Wszyscy mnie straszyli, że nie dam rady, że i tak będę iść. Ludzie wokół mnie szli, więc ja też szłam. Niestety na drugim kółku (były dwa) już znacznie się ściemniło i zrobiło się bardzo chłodno, więc żałowałam, że odpuściłam bieg, nawet pomimo bólu. Tym bardziej, że ostatnie 5 km przebiegałam naprawdę niezłym tempem, co świadczy o tym, że mogłam dać z siebie dużo więcej.

Podsumowując były to najlepsze i najbardziej profesjonalne zawody triathlonowe na których byłam! Debiut w pięknej scenerii. Organizacja rewelacyjna. Wolontariusze mili, uśmiechnięci, dopingujący. Pomagający jak najlepiej potrafią i jak najbardziej mogą! Kibice na trasie też dali radę! Okrzyki, dopingujące tabliczki! Z najlepszych napisów na tabliczkach mogę przytoczyć takie jak: “Biegnij szybko, jak zobaczysz niedźwiedzia to biegnij szybciej”, “chuck norriss nigdy nie ukończył traithlonu”, “IRONMAN’owcy są lepsi w łóżku”, “ból jest tymczasowy, wyniki w internecie na zawsze”, “ciśnij, w końcu sam za to zapłaciłeś”. A czasem niektórzy z kibiców zagrzewali nas do walki jakimś performancem np. stał koleś – można podejrzewać, że goły z tabliczką w strategicznym miejscu z napisem “jak nie będziesz biec szybciej to zrzucę tabliczkę”, jak zaczęłam się śmiać to zrzucił tabliczkę, pod którą miał drugą z napisem “chyba nie sądziłaś, że będzie tak łatwo” ;p Inny z kibiców powiedział, że jeśli ukończę IRONMANa to mi się oświadczy i widzimy się na mecie. Na mecie spotkałam także wolontariuszkę, która rano, przed wejście do autobusu, który miał mnie dowieść na start malowała mi nr startowy na ręku oraz wiek na nodze rozpoznała mnie na mecie! Tak jak mówiła, że będzie mnie wypatrywać. Gratulowała mi ukończenia zawodów. Ponieważ kończyłam jako jedna z ostatnich IRONMANowców dostałam takie brawa na ostatnich 500 m, że czułam się jakbym to ja wygrywała ten wyścig, a nie ktoś inny. Dostałam boski medal! Na mecie odrywano od nr startowego pakiet na koszulkę oraz czapkę z napisem Subaru IRONMAN Canada FINISHER!!!! Czyli tylko dla tych które ukończyły dystans, a nie dla każdego. Można powiedzieć, że przez to czyniło je to bardziej elitarnymi 😉

Z dygresji końcowych, doszłam do wniosku, że finalnie muszę zmienić rower. Brak lemondki, sprawił, że przy tak długim dystansie bolały mnie plecy. Muszę mieć także dwa miejsca na bidony, a nie na jeden, bo zazwyczaj przydaje się i woda i izotonik, a nie ma gdzie wrzucić drugiego bidonu. Przydałyby się lepsze koła i lżejsza, karbonowa rama. W końcu każdy kg ma znaczenie. Nie mówiąc już o tym, że od dawna nie mogę oderwać wzroku od rowerów. Może to jest właśnie ten moment ;p Mam też nauczkę by nie bagatelizować usterek w rowerze. Jak byłam na przejażdżce to obcierało mi przednie koło o ramę, ale po małej interwencji było już wszystko ok. Jednak wyjeżdżając ze strefy zmian znów pojawiła się ta sama usterka i sama nie za bardzo miałam co z nią zrobić, więc modląc się by koło nie przerwało się zanim ukończę wyścig męczyłam się z tą usterką przez te bite 8 h. Niezbyt rozważne. Sprzęt musi być bez zarzutu! I nie można nic bagatelizować.

Aktualnie jestem w samolocie, w drodze do Warszawy. Od triathlonu minęło z 14 h, a ja nie mam nawet zakwasów. Nic mnie nie boli. Stąd duże uczucie niedosytu i brak zadowolenia z 16 h i 2 min (bodajże ;p). Ale z drugiej strony to był mój debiut! Udało się! A teraz może być już tylko lepiej! A i tak z racji pierwszego razu na tym dystansie miałam życiówkę ;p

Zdjęcia wkrótce ;p

Buźka z lotniska w drodze do domu 😉

Ania Otocka