Nie będzie zaskoczeniem, jeśli napisać, że destynacje naszych wypraw nie są dobierane przypadkowo. A jeśli tak błędnie założyć, to dodajmy, że „przypadkowo” jest tam organizowany jakiś bieg. Połowa września to punkt wspólny dla Szymona „Prezesa” i Marty, którzy nadjechali z tygodniowego urlopu we Włoszech, Chódego z Kasią, którzy nadciągnęli z Polski oraz Rafała, który „rzut beretem” ma z pobliskiego Klagenfurtu. Destynacją tą była Słowenia. O niej słów kilka, przed rzeczową relacją.
Słowenia, oj zaskoczyła nas pozytywnie! Idealne miejsce na krótszy, ale też i dłuższy wypad. Można aktywnie – czyli tak jak lubimy, ale też przysiąść by chłonąć piękny widok Alp Julijskich. Naszym drugim, głównym celem była wspinaczka i zdobycie szczytu Triglav. Niestety, pogoda która nadciągnęła na Słowenię – opady śniegu, temperatury w okolicach zera – sprawiła, że z obawy o nasze zdrowie, zrezygnowaliśmy z ekspedycji. Czasu jednak nie marnowaliśmy. Zobaczyliśmy Jezioro Bled – którego chyba nikomu szczególnie przedstawiać nie trzeba. Położone pośród lasów i skał, z czystą szmaragdową wodą i uroczą małą wysepką na środku Jezioro ma ponad 2 kilometry długości i ponad 1,3 kilometra szerokości – a spacer dookoła niego to 6-cio kilometrowa przyjemność.
Do naszego trekkingu dorzuciliśmy również wąwóz Vintgar, który nie jest szczególnie wymagający ale oferuje piękne widoki. Wąwóz jest jedną z największych i najbardziej znanych atrakcji w Słowenii. Przez wąwóz płynie rzeka Radovna, na końcu wąwozu znajdujemy 16 metrowy wodospad Šum.
Obowiązkowym punktem – który również wcisnęliśmy w nasz napięty harmonogram jest jedna z najsłynniejszych jaskiń w Europie: Postojna Jama. Szczęki zbieraliśmy z podłogi. Początek pokonuje się podróżując kolejką, później już samemu przemierzając podziemne korytarze i sale pełne stalagmitów i stalaktytów. Można poczuć się jak w innym świecie rodem z powieści Franka Herberta – Diuna. Będąc w tym miejscu nie sposób pominąć Zamku Predjama – to największy na świecie zamek jaskiniowy. Nazywany “niezdobytym cudem średniowiecza” obiekt już od ponad 800 lat stoi dokładnie w połowie mierzącego 123 metry klifu.
Przemierzone spacerami kilometry dobrze naładowały akumulatory przed wyzwaniem zaplanowanym na wrzesień Julian Alps Trail Run by UTMB. To największe słoweńskie zawody biegowe, które ściągnęły do regionu kilka tysięcy biegaczy i biegaczek na kilku dystansach startowych. Najdłuższy bieg rozgrywany był na dystansie 120 km i +5000 m przewyższenia. Dystans ten był celem Szymona i Macieja, których relację przeczytacie poniżej. Na dystansie 50 km (2700 m przewyższenia) z sukcesem startował natomiast debiutujący w światku ultra – Rafał.
Zapraszamy do wspólnej relacji [Macieja] oraz [Szymona]
***
Julian Alps Trail Run by UTMB – RELACJA
[Maciej] Wyjazd do Słowenii to dla mnie kolejny etap na drodze do wymarzonego celu: UTMB Chamonix. Aby wystartować na koronnym dystansie trzeba trochę pojeździć po świecie. Pozbierać trochę punktów (zwanych „kamieniami”) a potem liczyć na szczęście w losowaniu. W myśl zasady biegamy – zwiedzamy, odwiedzamy coraz to nowe destynacje biegowe.
Dla mojego kolegi Julian Alps to drugi start kwalifikujący do Chamonix, dla mnie trzeci. W Słowenii pojawiamy się tydzień wcześniej. Spokojny tydzień ma pozwolić na regenerację po intensywnym okresie przygotowawczym. Czekamy z niecierpliwością na start. Ze sporymi obawami zerkamy na prognozy pogody. W górnych partiach gór pojawił się pierwszy śnieg…
Nie zazdroszczę organizatorom. W czwartek czyli dzień przed startem otrzymujemy informację:„ Trasa zostaje zmieniona. Dystans 120 km pozostaje bez zmian, przewyższenia: również.” Nie wbiegniemy natomiast na grań. Zalega tam spora warstwa śniegu. Organizatorzy w obawie o zdrowie biegaczy podejmują taką, a nie inną decyzję.
[Szymon] Nie sposób nie zgodzić się z Maciejem. Informacja o zmianie trasy lekko nas zmroziła. Na dole ciepło, na górze warunki iście zimowe. O tym, jaka jest pogoda wiedzieliśmy już wcześniej, wszak to właśnie zimowa aura – śnieg i temperatura, sprawiły, że zrezygnowaliśmy ze zdobycia najwyższego szczytu Słowenii: Triglav. Na wszelkie warunki byłem jednak przygotowany, zabierając z domu niemalże wszystkie biegowe ciuchy. Mam wrażenie, że torba „biegowa” była obszerniejsza, niż ta z innymi rzeczami na dwutygodniowy urlop.
Pogoda jednak jest jednakowa dla wszystkich. Trudy z nią związane nie będą więc tylko naszym problemem, ale też i innych uczestników. Fizycznie byliśmy obaj bardzo dobrze przygotowani. Z Trenerem Maurycym solidnie przepracowałem sezon, czułem się „w gazie”, a kilka górskich treningów, w tym fragment Tatr pokonane z Chódym, dawały mi sporą dawkę motywacji. Jedyna moja stała obawa to skurcze, z nimi niestety mam problem. Zadbałem więc o suplementację do tego stopnia, że mogła mi ona wręcz wyjść …napiszmy, że bokiem
[Maciej] Nadchodzi w końcu długo wyczekiwany dzień. Godzina 21 piątek, pojawiamy się w miejscowość Radovljica. To ładne małe miasteczko z pięknym, kameralnym starym rynkiem. To tam umiejscowiony jest start naszego biegu. Powoli na rynek wylewają się biegacze.
Oczekiwanie na start umilają nam pokazy taneczne lokalnych zespołów ludowych, gra orkiestra a ja czuję, że powoli odpływam. Uwielbiam ten stan. Ustawiamy się z Szymonem na linii startu. Nie z tyłu, jak nakazuje zdrowy rozsądek ale niemalże w pierwszej linii, tuz za elitą.
[Szymon] Zanim przyjechaliśmy do Radovljicy, po południu złapaliśmy jeszcze drzemkę. Złapaliśmy piszę w liczbie mnogiej – złapali ją wszyscy, lecz chyba z moim wyjątkiem. Adrenalina pomieszana z przedstartowym stresem we mnie buzowały. Nie pomagało liczenie baranów, Szakali, myśli o pustce. Nawet ciepły oddech wtulonej Marty… Starałem się dobrze wypocząć noc wcześniej, mam nadzieję, że wystarczy… Musi.
Na starcie ustawiamy się z przodu. Łapią nas fotoreporterzy. Rozpoznali słynnych biegaczy z Łodzi, reprezentantów Szakali. Tak, tak – to u nas najwspanialszy jesienny Festiwal Biegowy – zapraszamy w październiku na nasze biegi!
[Maciej] Zaczyna się odliczanie.
3,2,1, start.
Ruszamy spokojnie, pierwsze kilometry wiodą nas delikatnymi podbiegami i zbiegami w stronę Jeziora Bled. Pogoda jest dla nas łaskawa, nie pada, nie jest za zimno. Staramy się pilnować wzajemnie z odpowiednim odżywianiem oraz nawadnianiem. Współpraca układa się fantastycznie. Wbiegamy z bananami na ustach na kolejne punkty.
[Szymon] Choć nie ukrywajmy, nie obyło się u mnie bez lekkiego stresu. Przed startem cały sprzęt miałem sprawdzony, popakowany, naszykowany na przepaki, Żele, batony, musy, galaretki, cola… Wszystko… Prawie wszystko. Na pierwszym stromym podejściu, koło 8-9 kilometra wszyscy wyciągają kijki, wyciągam i ja. Pierwszy, z lekkim oporem ale rozłożony. Drugi – nie daję rady. Wycieram spoconą dłoń, próbuję przez koszulkę, ani rusz. Proszę Chódego o pomoc – lipa. Zestresowany, o jednym kiju docieram do pierwszego punktu odżywczego. Proszę o pomoc wolontariusza. Ten się siłuje przez chwilę, ale oddaje mi zrezygnowany w pół-złożony kij. Proszę o pomoc kolejnego, ten postanawia zadziałać kombinerkami, na co oczywiście wyrażam zgodę. Uff! Udało się – nie planuję ich składać, na wszelki wypadek, do samej mety!
[Maciej] Po niecałych 6 godzinach docieramy do Jeziora Bled (ok 40-41 km). W oddali majaczy oświetlony na wyspie kościół. Nieopodal wznosi się nad brzegami jeziora piękny Zamek. Wygląda to niesamowicie. Oddech spokojny, krok świeży. Wszystko jak na razie pod kontrolą. Humory dopisują.
Sprawdzamy zegarki, Garmin informuje nas, że zdążymy do domu na teleexpress 😉 Nie pozostaje nam nic innego jak pruć w stronę kolejnego punktu, gdzie czekają na nas nasze lepsze połówki. Robi się coraz chłodniej. Mijamy kolejne miasteczka, przebiegamy przez zagubioną w mroku zaporę wodną.
Noc, cisza. Majaczące nad nami gwiazdy. Czy można chcieć czegoś więcej ?
Z każdą minuta zbliżamy się do przepaku i oczekujących nas dziewczyn. Nagle pojawiają się w mroku nasze Panie. To bardzo budujący moment, kiedy możemy się podzielić z dziewczynami wrażeniami, spostrzeżeniami z trasy.
Na przepak (55 km) wbiegamy po 8 godzinach, ni mniej ni więcej. Dokładnie tak jak to zaplanowałem. Wizyta na punkcie zajmuje nam prawie pół godziny. Żegnamy nasze połówki i ruszamy w mrok.
[Szymon] Nieśpiesznie poruszamy się kilometr za kilometrem. W okolicach Jeziora Bled pojawia się pierwszy ból żołądka. Miejsca ustronnego brak, mijany parking pełen kamperów za drucianą siatką niemożliwą do przeskoczenia, do kolejnego punktu odżywczego jeszcze kilka kilometrów… cholera. Zaczynam się stresować. Na szczęście przy jeziorze był jakiś obiekt noclegowy, który uratował sytuację. Problem załatwiony – można ruszać dalej. Trochę ciągnie mnie prawy Achilles, ale nie tak, by zapaliła mi się czerwona lampka. Najważniejsze, że czujemy nadal energię. Regularnie wcinam żele i batony, popijam izo. Mimochodem pytam Chódego, czy zjadł żel, jak się czuje, czy czegoś potrzebuje. Towarzysz jest w równie dobrej formie. Widok naszych Dziewczyn przed szkołą, w której zlokalizowany był przepak (55 km), wywołuje uśmiech na twarzy. To miłe, że chce im się tak, w środku nocy, wspierać nas w tym szalonym wyzwaniu. W Ich towarzystwie pozwalamy sobie na dłuższą przerwę. Zmieniamy koszulki na suche, wcinamy porcje zupy z kurczakiem i ruszamy walczyć dalej…
[Maciej] Zdajemy sobie sprawę, że dopiero teraz zaczyna się prawdziwy bieg. Do tej pory zrobiliśmy 1900 metrów pionu. Przed nami 3200. Długo nie trzeba było czekać na strome podejścia. To tutaj zaczynam tracić siły. Niby nic mnie nie boli, ale…
Powoli wstaje nowy dzień. Słońce nieśmiało przedziera się za wierzchołków gór. Robi się rześko. Stawka biegaczy mocno się rozciągnęła. Ma to swoje plusy, spokojnie możemy delektować się widokami. Zbliżam się do kolejnego punktu odżywczego, w nogach mam 68 kilometrów. Czuję, że najnormalniej w świecie brakuje mi mocy. Z nogami jest wszystko ok, nic mnie nie ciągnie nic mnie nie boli. Co się stało ? Nie mam pojęcia. Na jednym z podejść Szymon mi „odjeżdża”. Do kolejnego punktu mam kilka kilometrów i czas na rozmyślania. Podejmuję jedyną słuszną decyzję. Dalej biegniemy osobno.Podchodzę do Szymona. Spuszczam głowę i oznajmiam: Ostatni etap Drogi Przyjacielu pokonamy osobno. Nie mam sumienia spowalniać mojego kompana. Dzisiaj nie jestem w stanie wykrzesać z siebie nic więcej. Widzę w jakim gazie jest Szymon. Dalszy wspólny bieg to będzie dla niego mordęga. Krótka wymiana zdań, nie ulegam namowom aby spróbować pocisnąć. Tutaj nasze drogi się rozchodzą…’
[Szymon] Z tym „odjechaniem” to nie była tylko kwestia siły w nogach (choć ja naprawdę nadal czułem się fantastycznie!) ale też i „motywacji” – ja się zatrzymać nie mogłem, gdy Chódy mógł i nie wahał tego zrobić, by złapać kilka migawek pięknej panoramy. Ja podkręciłem tempo, bo mój żołądek zaczynał drugi na tej trasie bunt. Wiedziałem, że do kolejnego punktu zostało kilka kilometrów, więc liczyłem, że tam uda mi się odżyć. Do punktu zdążyłem, wziąłem stoperan, przepiłem odgazowaną colą i poczułem, że mogę rywalizację zacząć od nowa. Nadal silny i rześki.
Gdy na punkcie Chódy prawił o tym, bym dalej leciał sam, nie chciałem go słuchać. Pół trasy zrobiliśmy razem, damy radę i kolejną „połówkę obalić”. Nie chciał. Wiedział, że jestem w stanie mocno przyśpieszyć i dobrał argumenty takie, które wreszcie trafiły na podatny grunt. Wyszedł z punktu sam, gdy ja jeszcze chwilę zostałem by uzupełnić kalorie.
[Maciej] Wychodzę z punktu sam i powoli pnę się w stronę najwyżej położonego punktu na trasie. Przemierzam szutrowe ścieżki, coś tam nucę pod nosem. I nagle zaczyna się.. Odbijamy w grząską, wąską ścieżkę prowadzącą stromo pod górę.
To tutaj doganiają mnie zawodnicy z krótszych dystansów. Od tej pory, aż do mety będą mi towarzyszyli mijający mnie biegacze. Powiem tak: do dupy z taką organizacją, jest to jedyna rzecz, która naprawdę mi się nie podobała na tym biegu. Wyobraźcie sobie: macie w nogach prawie 70 kilometrów, biegniecie wąskimi ścieżkami i cały czas musicie przepuszczać biegaczy, którzy mają w nogach o kilkadziesiąt kilometrów mniej. Można dostać qrwicy serio. Na całe szczęście widoki mi co nieco rekompensowały. Co rusz zatrzymywałem się aby nagrać moje otoczenie.
[Szymon] Trudno nie podzielić spostrzeżeń Chódego. Z tym, że mnie czołówka zaczęła doganiać tuż przed najwyższym punktem na trasie (77 km). Tutaj krótki pit-stop i kolejne spotkanie z Dziewczynami, które były w doskonałych humorach. Tak jak i ja. Choć humor złapałem dopiero na szczycie. Wcześniej dobiegały do mnie głosy „Szymon… Szymon…”, lecz strome podejście odbierało siły tak bardzo, że nie chciałem podnosić głowy w górę, wolałem nie widzieć ile tej wspinaczki jeszcze zostało. Krótka pogawętka z Dziewczynami i pora ruszać dalej.
Zmora, którą miał Maciej na podejściu, mnie spotkała na stromym, kamienistym i wąskim zbiegu. Przepraszam za słowa, ale chwilami mnie też łapała „qrwica” gdy rozpędzeni biegacze dobiegali i prosili by ich przepuścić. Inaczej nie dali rady by mnie ominąć, chyba, że zaryzykowaliby upadek kilkaset metrów w dół. Na szczęście, ten „OES” trwa „tylko” kilka kilometrów i zaczyna się szerszy single track, gdzie i ja mogę biec swobodnie i mogą mnie mijać inni zawodnicy z krótszych dystansów. Ale mijam też i ja, wręcz „hurtowo”, co napawa mnie motywacją by trzymać tempo dalej.
[Maciej] Nagle wylądowałem w innym świecie, mrocznym, ponurym. Wdrapałem się na 1850 metrów i pojawił się śnieg oraz mgła. Wbiegający w nią biegacze wyglądali niesamowicie. Kiedy opuszczałem już ten swego rodzaju Mordor nagle śmignęła obok mnie nasza Kasia Wilk. Decyzja może być jedna: wyciągam kamerę i cisną za nią. Udaje mi się utrzymać jej tempo przez jakiś kilometr. Zatrzymuję się i mam ochotę wypluć płuca. Jak się potem okazuje Kasia zajęła 2 miejsce na dystansie 80 km. Brawo.
Już spokojnym tempem ruszam dalej. Zmierzam w stronę kolejnego punktu. I nagle jest pojawia się i on!
To tutaj czekają na mnie dziewczyny. Jest jeden problem. Aby się tam dostać muszę pokonać pionowe podejście. Jest delikatnie rzecz ujmując ciężko. Do przodu pcha mnie jedynie świadomość, że za jakieś parę minut, na szczycie wzniesienia czeka na mnie zimny izotonik, taki z pianą.
W końcu udaje mi się wdrapać pod Schronisko. Wykończony, zajechany – Padam. Szymon opuścił punkt 15 minut temu. Wszystko z nim ok. To dobra wiadomość.
Postanawiam spędzić tutaj trochę czasu. Rozmawiam z biegaczami. Dzielę się spostrzeżeniami. Kolejnym efektem pojawiających się zawodników z innych dystansów jest problem z dostaniem się do punktu żywieniowego.
Wypijam spokojnie pifko, sesja zdjęciowa i ruszam dalej. Do mety 35 kilometrów . Największy pion mam za sobą. Wybiegam z bananem na ustach w dół. Zmęczenie jest jednak coraz większe. Staram się za dużo nie myśleć, delektuję się pięknymi widokami.
Przed kolejnym punktem dobiega do mnie Rafał. Rozmawiamy chwilę, jestem pod wrażeniem. To jego pierwsze Ultra a ten Dzik wygląda świetnie. To kolejna wspaniała wiadomość. Docieramy razem do punktu na setnym kilometrze.
[Szymon] Na punkcie, w którym spotkał się Maciej z Rafałem byłem chwilę wcześniej. Leciałem jak natchniony. 97-102 km pokonuję po 5:10-5:15, 101 kilometr nawet w 4:41 !!! Czwórki zaczynają palić, ale tym się nie przejmuję. Jeszcze 20 kilometrów do mety i finito! Słońce wyszło zza chmur i zaczyna doskwierać. Staram się skupić na czymś innym, liczę, czy uda mi się „złamać” 20 godzin. Jeszcze kilka podejść przed nami, ale jeżeli trasa nie będzie zbyt techniczna, jest szansa… Na kolejnych dwóch punktach na 103 i 114 km staram się więc uwijać. Uzupełniam flaski, łapę kilka kubków coli i ruszam dalej… Lecimy asfaltowym odcinkiem drogi rowerowej/pieszej – jeszcze trzymam tempo biegowe, choć dalekie mu do miana „mocne”.
[Maciej] Stąd czuć już metę. Rafał rusza do przodu a ja spokojnie zmierzam do Kranskiej Gory. Trasa wije się wzdłuż pięknie położonego strumienia. Zerkam przed siebie: Zombie, za mną: zombi 😉 Taki urok biegów ultra. Im bliżej mety tym ofiar coraz więcej.
[Szymon] Wbiegam do Kranskiej Gory, wcześniej mało przyjemny, na szczęście krótki, odcinek pełen korzeni i kamieni. Nogi nie są już tak stabilne, jednak ponad setka kilometrów swoje robi, więc jestem ostrożny. Widok zabudowań i twardego podłoża wzmaga adrenalinę i ekscytację. Chowam kijki, teraz już mogę. Lecę do mety. Jest.. Jest – udało się! 120 kilometrów za mną! Czuję się doskonale. Marta podaje flagę, dumny mijam metę w 19h 54 min, zajmując 140 lokatę na 437 startujących (369 osób ukończyło bieg).
Siadam. Nie dociera do mnie to co się właśnie wydarzyło. W tak dobrej formie nie ukończyłem chyba żadnego ultra. Mając załzawione oczy coś prawię, że „nigdy więcej ultra”, ale – używając języka prawnego – byłem w stanie „wyłączającym świadome powzięcie woli” – emocje buzowały tak, że mogłem pleść głupoty 😉
[Maciej] Pod koniec przyspieszam. Już czuję, już słyszę metę. Ja już wiem. Mam to… Po 22 godzinach i 27 minutach osiągam mój wymarzony cel. Zmęczony ale szczęśliwy. Kolejny krok w stronę Chamonix wykonany. Teraz czas na analizę, wyciągnięcie wniosków. Chyba wiem co poszło nie tak. Chyba wiem co było ok.
A za miesiąc kolejna impreza UTMB tym razem Mallorca. Tak więc do usłyszenia niebawem!
[Szymon] Na koniec jeszcze kilka podziękowań.
Chódy – dziękuję za towarzystwo, motywację i wsparcie. Za trzymanie tempa do półmetku, dzięki czemu mogłem „odpalić” w drugiej części trasy.
Marta, Kasia – dziękuję za support i wsparcie.
Maurycy – dziękuję za doskonałe przygotowanie
Szakale & wszyscy inni– za pchanie kropki i dobre myśli. Był ogień!
Z biegowymi pozdrowieniami
Szymon „Prezes” & Maciej „Chódy”