Rozmowy o bieganiu czasem bywają zaskakujące, czasem skręcają w nieznane nam miejsca. A gdy pasja biegania łączy się z pasją podróżowania, nie bez echa pozostają konwersacje w przeddzień wigilii:
MR: -7-11 lutego lot do Rijadu za 405 zł z Wiednia. Tam, przez przypadek, maraton…
SD: – Chyba byłbym zainteresowany…
Podróże bywają małe i duże, długie i krótkie. Podróż do Arabii obejmowała jednocześnie kilka środków transportu: Pociąg Łódź-Opoczno-Wiedeń (9:40h) oraz samolot Wiedeń-Rijad (6h). W między czasie udaje się złapać kilka godzin przerywanego, nieregularnego snu. Nikt nie mówił, że będzie łatwo i przyjemnie. Przygody jednak dopiero na nas czekały. Jeżeli dzielić się w tym miejscu sugestiami dotyczącymi podróżowania, noclegi wybierajcie nie tylko sugerując się miejscem, ceną ale też – o czym się przekonaliśmy – zdjęciami obiektu z zewnątrz. Nocna jazda po nieznanym nam mieście bywa trudna, a szukanie noclegu jeszcze trudniejsze, szczególnie gdy adres podany jest po arabsku, a na budynkach nie ma.. żadnych oznaczeń. Krążyliśmy po uliczkach wytężając wzrok, pytając, niekoniecznie mówiących po angielsku Saudyjczyków i … nic. Na domiar złego właściciel obiektu nie odbierał telefonów… Koniec końców, w jakiejś knajpie udaje nam się złapać wifi i zarezerwować nocleg w innej części miasta. Do hostelu docieramy o 23 czasu miejscowego, zmęczeni, ale też i zadowoleni, że nie przyjdzie nam spać w samochodzie.
Poranek pokazał nam Arabię oraz jej stolicę, Rijad w całej swej okazałości. Arabia jest krajem surowych zasad, w którym codzienne życie podlega dogmatom religijnym. Państwo otworzyło się dla turystów stosunkowo niedawno. W Arabii spożywanie alkoholu jest zabronione, nie znajdzie się go w sklepach czy restauracjach. Dostrzec można strefy tylko dla kobiet (np. siłownie i kluby). Widok kobiety w czarnej abaji i głowie zakrytej szejlą, twarzy zakrytej nikabem, czy nawet burką nie dziwi. Coś, co dla nas Europejczyków jest czymś niecodziennym, nieco groźnym czy dziwnym, tutaj nie jest niczym nadzwyczajnym. Saudyjczycy natomiast przeważnie w thobach i ghutrach na głowach. To robi wrażenie. Wrażenie, jednak w tym ujemnym znaczeniu, robi również brak zieleni, do którego trudno się przyzwyczaić. Dominującym kolorem jest kolor beżowy, kolor pustyni.
Rijad jest stolicą i największym miastem w Arabii Saudyjskiej. Nazwa miasta oznacza „miejsce ogrodów i drzew”. W mojej ocenie nazwa trochę na wyrost, bo ogrodów i drzew zbyt wiele nie ma, ale –biorąc pod uwagę pustynne ulokowanie miasta – jakieś są. O tym z jakim rozmachem budowane jest miasto przekonać się można z okazałego budynku Mamlaka Tower, zwanego również Kingdom Tower. Oprócz monumentalnego wrażenia, jakie wywołuje z daleka (choć przypominającego otwieracz do butelek) warto wejść do środka, a szczególnie udać się na samą górę. Na szczycie wznoszącym się około 300 metrów nad ziemią znajduje się pomost udostępniony turystom. Widok z niego zapiera dech w piersiach.
Na krawędzi świata
Choć centrum Rijadu w którym jak grzyby po deszczu wyrastają szklane wieżowce, może wywoływać efekt „wow”, my zdecydowaliśmy się w pierwszej kolejności zobaczyć miejsca poza granicami stolicy. Punkt pierwszy porannego programu to miasto Diriyah, wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Miasto składa się z kilku części. Najważniejsza to ruiny z podestami i kładkami do zwiedzania. Jest tam część muzealna oraz odpoczynkowa. Część atrakcji, z racji prowadzonych prac, zasłonięta jest jednak siatkami i ogrodzeniem. Wielkość i liczba parkingów, restauracji, hoteli do wielkości udostępnionej do zwiedzenia części wydaje się jednak nieadekwatna i rodzi uczucie leczenia kompleksów. Za pieniądze wszystkiego się nie kupi… Ale skoro te płyną, jak płynie pod piaskami ropa to wszystko budowane jest szybko i z rozmachem. Po obejściu całości wsiadamy w auto i ruszamy na „krawędź świata”, czyli Edge of the World
Na krawędź świata można dojechać samochodem, choć nie jest to łatwa i szybka podróż. Dla aut typu „offroad” nie stanowiłaby ona większego problemu lecz my poruszaliśmy się miejskim Chery Arrizo myśli chińskich inżynierów. Kilkunastokilometrowa podróż pustynią mogłaby stanowić dobry rozdział do programu „Top Gear” lub „ja nie dam rady? – potrzymaj mi piwo”. Przy odpowiednim kierowaniu oraz zabezpieczeniu newralgicznych miejsc udało nam się cało, a raczej przy zachowaniu auta w całym kawałku, dotrzeć na miejsce. Widoki w Edge of the World trudno do czegokolwiek porównać. Stojąc na klifie pośród pustynnego klimatu, mogliśmy podziwiać zapierający dech w piersiach widok na dolinę oraz nieskończenie rozciągającą się pustynię niczym kadry z filmu DIUNA. Będąc tu, nietrudno poczuć się, jakby cały świat stał przed nami otworem.
Widoki, widokami, wrażenia, wrażeniami, jednak działaliśmy w ograniczonych ramach czasowych, a przed sobą mieliśmy do pokonania jeszcze blisko 500 km do Ad-Dammam, portowego miasta we wschodniej Arabii Saudyjskiej, nad Zatoką Perską. Czas mieliśmy ograniczony ledwie do 24 godzin. Znalazł się jednak moment o świcie na poranne bieganie. Następnie objazd miasta, kilka mniej udanych wycieczek, ale też i miejsce, które zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie – budynek King Abdulaziz Center for World Culture, przypominający wielkie głazy. Obejmuje muzeum, interaktywną bibliotekę, galerię sztuki współczesnej, salę kinową oraz widowiskową. W budynku obok natomiast wystawa poświęcona ropie, dużo interaktywnych informacji, doświadczeń, zabaw itp.
Powrót do stolicy był dłuższy niż wyjazd z niej, gdyż po drodze planujemy odhaczyć Al Ahsa, we wschodniej prowincji Arabii Saudyjskiej, gdzie wznosi się Al Qarah, którą miejscowi nazywają „Górą Gwiżdżącego Wiatru”. Góra Al Qarah to miejsce, w którym znajdują się ślady starożytnych osad w regionie datowanych na 5000 lat p.n.e. Co więcej, z górą związane są liczne legendy o Adamie, proroku Ibrahimie i Judaszu. Dziś góra jest dobrze znana wśród turystów ze swoich widoków ze szczytu, zachwycających jaskiń, muzeów i związanej z nią historii. Al Qaraha posiada liczne jaskinie i formacje skalne, które mogą być odwiedzane przez turystów. Przez lata rzeki i deszcze rozcięły wapień, dając podstawę wielu jaskiniom obecnym w górach. Znajduje się tu także muzeum zwane „Krainą Cywilizacji”, które powstało, aby w skrócie przedstawić legendy i historię starożytnej krainy.
Po południu docieramy ponownie do Rijad, odbieramy pakiety startowe, poznajemy grupę CR7RUNCLUB, która widząc wielkiego Prezesa Szakali pragnie uczynić sobie z nim zdjęcie, zapewniając obecność samego Cristiano Ronaldo podczas Festiwalu Szakala 2024, by następnie uciec od biegowego zgiełku, poszukać strawy i nastawić się pozytywnie na bieg.
Riyad Marathon 2024. W piaskach i deszczach pustyni – relacja z maratonu.
Pobudka o świcie nigdy nie jest przyjemna. A gdy wstaje się w środku nocy – tym bardziej. Start biegu zaplanowano na godz. 6:30, pobudka czekała nas więc po 4 rano. Czasu polskiego była to 2. 5 godzin snu wystarczyło jednak, bym poczuł się względnie zregenerowany. Poranne śniadanie, przygotowanie stroju – rutyna. Z hotelu wychodzimy po 5, z dużym zapasem na wypadek korków lub nieprzewidzianych przygód. Dobrze przygotowana przeze mnie trasa dojazdu pozwala nam jednak dotrzeć nad wyraz sprawnie. Dzięki temu, bez zbędnego stresu, możemy chłonąć obraz zbierających się biegaczy, zrobić rozgrzewkę i ustawić się na linii startu w odpowiednim miejscu. Odpowiednim – czyli w pierwszej linii, tuż za elitą. Jeżeli na maraton zaprasza się samego Prezesa Szakali, to trzeba go ugościć należycie.
W zwyczaju Saudyjczyków jest spóźniać się, tak jak i w moim. Nic więc dziwnego, że start maratonu również opóźnił się o kilkanaście minut. Wystrzał z pistoletu, wulkan iskier i wystartowali. Sąsiadujący ze mną biegacze wystartowali jak z procy, ja wręcz przeciwnie – równo, miarowo, dostojnie, jak przystało na zaprawionego w bojach Szakala. Z założenia maraton miałem potraktować turystycznie, tak aby pokonać go w dobrej formie i szybko się po nim zregenerować. Planowałem więc trzymać tempo ok 4:59, co pozwoliłoby mi metę przekroczyć w 3:30. Już pierwsze kilometry zweryfikowały jednak wstępne założenia. Dyszkę mijam w 48:12 (śr. 4:49). Samopoczucie bardzo dobre. Obawiam się słonecznej pogody, która byłaby tutaj torturą, gdyż zacienionych miejsc nie było żadnych. Na moje szczęście jednak słońce już od samego początku schowało się za chmurami, a temperatura oscylowała w okolicach 20 stopni.
Trudno było skupić uwagę na czymś innym niż kontroli tętna i tempa. Sam maraton bowiem jest dość… przeciętny. Dwie pętle o długości 21 kilometrów, bez atrakcji, głównie pustymi obszarami lub nijaką zabudową. W dodatku trasa trudna do trzymania równego tempa – sporo długich podbiegów i zbiegów. Na szczęście w tym zakresie dobrze byłem przygotowany przez trenera Maurycego.
W okolicach 9-10 kilometra dogoniłem Węgra, z którym uciąłem sobie pogawędkę. Dla niego to był 42 maraton. Jubileusz. Również złapał zajawkę na bieganie maratonów w różnych zakątkach świata. Pogadaliśmy na temat planów biegowych na 2024 r. Jak się okazało, październik ma „pusty” w kalendarzu, więc zaprosiłem go na Festiwal Szakala. Gdy usłyszał, że organizujemy również Ultra, komórki zaczęły pracować i analizować, że z Budapesztu do Łodzi długa droga nie jest. Towarzysz z racji problemów żołądkowych w okolicy 19 kilometra musiał mnie zostawić, dalej więc musiałem zmierzyć się z „samotnością długodystansowca”. Biegaczy na trasie niewielu. Gdy kogoś doganiałem, w zasadzie od razu zostawiałem w tyle, ciężko było dotrzymać mi kroku. Jeszcze nie dobiliśmy do półmetka, a maraton zbierał już żniwa z biegaczy, którzy za mocno wystartowali. Na 8 kilometrze byłem na 41 lokacie, na 13 km na 39, a na półmetku już 32. Zmęczenia większego nie odczuwałem, słońce nadal za chmurami.
Na każdym punkcie odżywczym brałem butelkę izotonika lub butelkę wody. Z resztą inaczej się nie dało – jak przystało na kraj ropą płynący – było na bogato. Do ręki wręczane całe 0,5 litrowe butelki, po 3-4 łykach wyrzucane bo więcej przepić się nie da. Obok płynów również uginające się od jedzenia stoły, jak na biegach ultra: kilka rodzaje ciastek, daktyle, banany, czekolada, batony. Tych jednak nie ruszałem, miałem swoje specyfiki przy sobie. Równie dobry jak wyposażenie punktów odżywczych był doping wolontariuszy na nich. I w zasadzie były to, z wyjątkiem 2-3 miejsc, jedyne miejsca na których można było liczyć na motywujące okrzyki.
Jestem na półmetku. Czas na zegarku 1:41:32. (śr. 4:48). Nie jestem jednak sam. Chwilę wcześniej wystartowali półmaratończycy. Niestety. W półmaratonie wzięło udział 3000 uczestników, przez sporą część z nich musiałem się przebijać przez kolejnych kilka kilometrów. Konieczność biegania slalomem wybija z rytmu. Na szczęście tłum się przerzedził, a ja miałem możliwość podczepiania się pod półmaratończyków biegnących w tempie podobnym do mojego. Tempie, które z kilometra na kilometr rosło. Rosła też temperatura, słońce jakby pewniej zaczynało świecić, a woda w belkach robić się sucha. Tak, sucha! Wcześniej wypijana woda/izo dawały mi poczucie ugaszonego pragnienia, woda chłodziła głowę i kark, ale gdy wyszło słońce ten mechanizm przestawał już tak fajnie pracować, jak wcześniej. W swoim wypracowanym stylu liczyłem 2-3 kilometrowe odcinki, w których miałem trzymać tempo nie wolniejsze, niż poprzedni kilometr. Wyjątkiem były podbiegi, gdy nieco zwalniałem, lecz zaraz nadrabiałem na zbiegach.
Słońce, które tym razem nie mogło mnie dopaść, odpuściło… Zasłoniły je chmury… deszczowe! Krople deszczu, z początku nieśmiałe, z każdą chwilą przebijały się coraz pewniej i mocniej. Z jednej strony deszcz był kojący, z drugiej problematyczny. Kurz pustyni w połączeniu z wilgocią zacząłem czuć w płucach, jakbym stał na jakimś placu budowy. Z drugiej strony, asfalt zrobił się bardzo śliski, przez co buty czuły się jak opony na torze do driftingu. Starałem się więc biec albo poboczem, gdzie była większa ilość piachu lub po chropowato wymalowanych pasach. 35 kilometr mijam w 2:47:38, zajmując 23 lokatę. Jeszcze dwa dłuższe podbiegi i można finiszować. Samopoczucie nadal bajeczne, nie czując betonu w nogach na ostatnich 2 kilometrach pozwalam sobie przyśpieszyć: 4:23 i 4:31/km. Ostatnia długa prosta. Wyciągam biało-czerwoną flagę i chłonę tę chwilę. Jest uśmiech na twarzy, jest radość!
Metę minąłem w 3:22:01 zajmując 20 miejsce (35 przy uwzględnieniu odrębnie klasyfikowanej elity) na 543 startujących! Towarzysze podróży również dobrze się spisali – Maciej ponownie złamał 4 godziny i zajął miejsce w pierwszej 100-tce, zaś Jacek na dystansie 10 kilometrów, mimo długiej przerwy od biegania, „rozmienił” godzinę.
Jak się okazało, maraton w Arabii był również i moim 42 maratonem (58 wliczając ultra).
Peace& Love
Szymon „Prezes”