Listy z Tajwanu w części 2-giej kierujemy poznając jego pozamiejską faunę oraz florę. W czwartek wybraliśmy się do Parku Narodowego Yangmingshan. To jeden z łatwiej dostępnych parków narodowych w Tajpej, zajmujący obszar prawie 114 kilometrów kwadratowych. Popularną aktywnością są tu piesze wędrówki, które stanowią bramę do najwyższego uśpionego wulkanu Tajwanu, góry Qixing.
Dotarcie na miejsce odbywa się bez przygód. Wcześniej wyczytaliśmy jakim autobusem musimy dojechać oraz jak dotrzeć na przystanek – a tam kolejka Tajwańczyków. Każdy czeka na swoją kolej, nikt się nie wpycha, nie przedziera łokciami. Gdy nasz autobus dłużej nie przyjeżdża, decydujemy się podzielić trasę na pół: jedziemy innymi autobusem do półmetka i stamtąd kolejnym już do miejsca docelowego. Jak widać po podróżujących z nami, nie jesteśmy jedynymi, którzy taką decyzję podjęli.
Pierwszy punkt na naszej trasie to Qixingshan czyli Mt. Qixing – najwyższy szczyt w Tajpej o wysokości 1120 m n.p.m., położony w samym sercu parku narodowego. Dotarcie na szczyt to pokonanie setek schodów oraz kilku miejsc o odczuwalnym zapachu siarki i dymu wydobywającego się z wnętrza ziemi. Po pobycie na Islandii nie robią one jednak już efektu „wow”. Natomiast z racji pięknej pogody – widoki bajka. Teren nie jest nazbyt górzysty toteż mimo iż Mt. Qixing nie jest zbyt wysoką górą można z jej szczytu zobaczyć panoramę na całą okolicę, w tym Tajpej, dostrzegając wybijający się z miasta szczyt wieży Taipei 101.
Schodząc z góry napotykamy już inną roślinność: niskie trawy, zastąpiły wysokie krzewy, ogromne paprocie i liście – czego – tego już jednak nie napiszę. Przechadzając się ścieżką na jej środku dostrzegliśmy węża. Nieśpiesznie, widząc samego Prezesa Szakali usunął się jednak z drogi, pozując tylko do kamerki GoPro i życząc „sssyyyy-ciówki w maratonie”.
Następne kierujemy się do Qingtiangang, Z łagodnymi łąkami i olśniewającą zielenią, Qingtiangang to wspaniała sala lekcyjna na świeżym powietrzu do obserwacji łąk, piknikowania czy cel pieszych wędrówek w Parku Narodowym Yangmingshan, ze ścieżką dla pieszych imponująco porośniętą falującą trawą i kikutnymi krzewami.
Dzień kończymy na nocnym targu, ponownie degustując potrawy, których spróbowania byśmy nie zaryzykowali w Polsce. Jakaś zielenizna owinięta boczkiem, zupa z mazistym makaronem i czymś dziwnym co w nim pływało, smażonego kraba, nieznane nam grzyby grillowane – lecz kolejka do nich była tak długa, że trujące być nie mogły. Do hotelu docieramy późnym wieczorem decydując się kolejnego dnia na ponowną górską wędrówkę.
Tym razem celem był Szlak Huangdidian (znany również jako Szlak Świątynny Huangdi). Zanim jednak przyjemności, trzeba odrobić „pańszczyznę” – po 7 rano, zanim zacznie się większy ruch oraz temperatura, wyskoczyliśmy na poranny trening. Cóż, uśmiech na twarzy szybko zszedł z mojej twarzy. Temperatura mocno odczuwalna wespół z wgryzającym się od spalin wilgotnym powietrzem. Krążymy ulicami docierając do niewielkiego parku i tam na ok 400m pętli, niczym chomiki, kręcimy dystans. Na zegarku tempo ok 6:30, a samopoczucie jakbym biegł 2 minuty szybciej. Nie chcę sobie wyobrażać jak pobiegnę maraton za 2 dni. W pamięci mam maratony w Indiach i Wietnamie w podobnym klimacie, nie jest tajemnicą, że tempo na nich nie należało do najniższych (choć i moja waga również ;)). Koniec treningu przyjmuję z ulgą.
Po treningu, hotelowe śniadanie i diabelskim autobusem numer 666 ruszamy poznawać kolejne tajwańskie szlaki. Wycieczka może nie była zbyt długa (ok 8 km), ale na pewno nie była nudna! Szlak obejmuje wspinaczkę po drabinach, wspinaczkę po linie czy wspinaczkę po skałach za pomocą lin, a na szczycie znajduje się pionowy spadek po obu stronach. Musieliśmy więc zachować pełną ostrożność tym bardziej, że nasze obuwie – nie ukrywam – nie do końca było adekwatne do terenu, po którym się poruszaliśmy. Cóż, jak szpilki na Giewoncie 😉 Szlak Huangdidian wspina się na górę, która ma trzy szczyty, z których najwyższy wznosi się na wysokość 593 metrów nad poziomem morza. Mimo, że góra nie jest wysoka, to podobnie jak na Mt. Qixing, są tam wspaniałe widoki na Tajpej i okolicę.
Huangdidian w moim odczuciu jest wędrówką, która sprawia, że można zakochać się w szlakach i krajobrazie Tajwanu. Początek szlaku nie jest zbyt urodzinowy – długie asfaltowe podejście, które przechodzi w równie długie podejście kamiennym schodami. Jednak gdy już dotrzemy na właściwą drogę, szlak staje się mieszanką gruntowej ścieżki, skał, korzeni, lin oraz drabinek. Szczyt nadaje ton spacerowi i oferuje piękne widoki na góry nakładające się na góry. Można także zobaczyć sam czubek Taipei 101 wznoszący się nad grzbietem wzgórza na północnym zachodzie.
Dzień kończymy odbierając pakiety startowe na niedzielny maraton oraz próbując zupy z makaronem, która ma nam zastąpić pasta party.
Sobota – dzień przedstartowy
Ten dzień miał być lajtowy. I jeżeli ująć w tym ilość przebytych kilometów to był. I tylko w tym zakresie. Pogoda zmieniła się o 180 stopni. Silny wiatr, deszcz nie wróżył nic dobrego. Wybraliśmy autobusem do Yehliu Geopark, który znajduje się na północnych krańcach Tajwanu. Znajdziemy tam przeróżne formacje skalne utworzone przez długie lata poprzez erozje spowodowana falami wody morskiej, w postaci grzybów, świeczek czy tez jaskinie i wygładzone brzegi klifów. Skarbowane pomarańczowe skały w Geoparku Yehliu wyglądają jak obiekt z innej planety. Wysokie formacje skalne zostały przez żywioły zniszczone w dziwaczne kształty, z których wiele przypomina profile ludzi lub przypadkowe przedmioty. Dodają one dziwacznego ludzkiego zainteresowania temu miejscu o znaczeniu historycznym i przyrodniczym. Najsłynniejsze formacje w całym parku to „Glowa Królowej” , „Podkowa” „Świeca” no i oczywiście niezliczona ilość “grzybków” czy tez jak to niektórzy tutaj je nazywają ’smardzy’. Cały park w zasadzie można podzielić na 3 części. W pierwszej znajdują się głownie formacje skalne w kształcie grzybków w dużej ilości. W drugiej części nadal przeważają „grzybki” ale jest ich już znacząco mniej i w mniejszym zagęszczeniu. Teren znajduje się bliżej wybrzeża i większy wpływ zaczyna mieć wpływ „codziennego wygładzania” przez wodę skał i podłoża. Trzecia i zarazem największa cześć to obszary wokół małego wzgórza, bardzo wygładzone i „pofalowane” przez erozje spowodowana morską wodą.
Z uwagi na warunki pogodowe i panujący sztorm wdzierający się w cały „turystyczny” teren formacji skalnych, dla zwiedzających pozostała jedynie pierwsza część i to w ograniczonym zakresie – z oddalonego i położonego wyżej tarasu. A i stanie tam groziło urwaniem głowy. Zobaczyliśmy co swoje, swoje również sfotografowaliśmy i uciekliśmy tam, gdzie wiatr był mniej odczuwalny – targu rybnego na którym spróbowaliśmy suszonych ryb w różnych odmianach oraz … grillowanych ślimaków.
Druga część dnia to Przylądek Fugui – położony najbardziej na północ wierzchołek kontynentalnego Tajwanu. Pogoda tam była jednak jeszcze gorsza, więc po szybkim obejściu półwyspu, pastaparty: na które składał się makaron, małże i jakieś zielone algi, czmychnęliśmy czym prędzej do naszego hotelu, ładować baterie przed niedzielnym maratonem. Pogoda zapowiada się lepsza. Jak będzie jednak jutro? Przyjdzie nam na to poczekać kilka godzin…