Mawia się, że nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, tak i ja, biegowy podróżnik miałem nie wracać dwa razy w to samo miejsce na bieg. Jednak kiedy po styczniowym asfaltowym maratonie w Funchal w 2022 r. >>relacja tutaj<< ktoś rzucił hasłem „a może MIUT?”, nawet się nie wahałem.
Madera mnie urzekła. Piękna sceneria i symbioza gór z morzem. Długie lewady z zapierającymi dech w piersi widokami w krainie wiecznej wiosny. Tygodniowy urlop pozwolił zwiedzić sporą część wyspy, lecz na mapie zostały puste miejsca, jak choćby zdobycie Pico Ruvio czy Pico Arerio, które poprzednio przywitały nas mgłą i deszczem. Była więc okazja zakończyć to, czego nie udało się poprzednio.
MIUT czyli Madera Island Ultra Trail to kilka biegów na dystansie od 16, po 42, 60, 85 i 115 km. Uchodzi zarazem za jeden z trudniejszych w Europie. Na ten ostatni gotów nie byłem, zęby ostrzyłem natomiast na „osiemdziesiątkę”, którą chciałem pobiec mocniej niż niedawną Transgrancanaria na podobnym dystansie.
…………..
To co nieznane to jest przede mną
Nieodkrywane wszystko przede mną
Nowe wyzwania biorę na klatę
Oby do przodu dam sobie radę
Kto nic nie robi ten w miejscu stoi
A ja już widzę początek drogi
I się nie boję tego co nowe
I czuje wolność na myśl co zrobię
…………..
Start mimo, że o 7, odbył się po ciemku. Czołówki jednak nie zakładałem (w wyposażeniu obowiązkowym niezbędne aż 2 wraz z zapasowymi bateriami), wiedząc że szybko będzie świtać. Specjalnego planu nie miałem, chciałem pobiec dobrze, nie tracąc zbyt wiele czasu na punktach odżywczych, a zarazem „nie walcząc o życie” w drugiej połowie trasy – czyli dobrze rozłożyć siły. Uwzględniając profil trasy nie było to jednak łatwe zadanie albowiem o ile profil trasy to 4800 m przewyższeń, o tyle 4100 m przyjdzie nam podejść do 50 km.
Początek jak zawsze przyjemny. Szeroki asfalt, ja gdzieś w pierwszej 150-tce zawodników. Czuję zapach kopru włoskiego i wspomnieniami wracam do wakacji spędzanych u babci oraz truskawek zajadanych wprost z grządek. Pierwszy punkt kontrolny w zasadzie mijam, w kilkanaście sekund uzupełniając pusty flask z izotonikiem. Czas mija szybko, kilometry niekoniecznie. Szybko pojawiają się też pierwsze schody, których na trasie ma być sporo. I to „sporo” w tym przypadku jest bardzo pojemnym stwierdzeniem. Schody na MIUT można odmieniać przez wszystkie przypadki. Zastanawiałem się czy organizatorzy nie zachodzili w głowę „jakie schody i gdzie jeszcze nie dorzucić na trasę?”. Naliczyliśmy ich 7 rodzajów: betonowe, kamienne, ziemne, żelazne, z drewnianą belką, te z wysokich głazów jak i drobnych kamieni. Ich wysokość oraz szerokość oczywiście również dowolna: od kilkucentymetrowych po blisko metrowe, na które by wejść trzeba było dobrej asekuracji. Jeżeli czytelniku masz wyobrażenie o schodach, które chciałbyś tam zobaczyć, wiedz że już tam są!
Dni poprzedzające bieg były bardziej pochmurne niż słoneczne, momentami wręcz odczuwałem chłód. Miałem nadzieję, że podobne warunki pogodowe będą nam towarzyszyć na trasie. Niestety obawy, które siedziały gdzieś z tyłu głowy ziszczały się wraz ze wstającym słońcem i rosnącą temperaturą.
Na 2 punkt kontrolny ok 30-31 km (Curral das Freiras) po długim 950-metrowym podejściu i kolejnym długim zbiegu do miasteczka, docieram w dobrej dyspozycji fizycznej, choć odczuwając lekkie wrzenie pod kopułą czaszki. Postanawiam się nie spieszyć by odpocząć przed najgorszą częścią trasy. Jem pomarańcze, przegryzam pyszne ciasto piernikowe, wypijam kilka flasków coli. Pozwalam wyrównać temperaturę i schłodzić się w ocienionej sali gimnastycznej. Gdy widzę, że na punkcie mija dobre 15 minut, decyduję się ruszyć dalej.
Przed nami – tutaj wyobraźcie sobie królewskie fanfary – gwóźdź programu: wspinaczka na Pico Ruvio. Na dystansie 10,7 km JEDYNE 1370 m w górę. Jeszcze nigdy na żadnym biegu tyle pionu na tak krótkim dystansie za jednym zamachem nie robiłem. Początek niewinny: asfalt stromo pod górę, odbicie w lewo, jakieś schodki w dół i później w górę. Po wypiciu coli czuję jak cukier dał zastrzyk krótkotrwałej energii. Wkrótce wchodzimy w las i niewinne podejścia zaczynają zmieniać się w te „srogie” prowadząc licznymi zakosami. W zegarku pole z tempem i stoperem zamieniam na odliczający sumę przewyższeń. Odliczam każdą setkę. Jeszcze 900 w górę, 800, 600… Byle do przodu.
Kiedy wyszliśmy z lasu czuję jak żar z nieba wali prosto we mnie. Na wysokości powinno być chłodniej, lecz ja czuję się jak w piekarniku. Metry wysokości rosną wolniej. Widoki – cudne – nie pomagają. Siły uciekają nieproporcjonalnie szybko. Kroki pod górę czynię z coraz większym trudem jak gdybym zdobywał ośmio tysięcznik. Czuję, że momentami słaniam się na nogach, barierka ratuje przed upadkiem. Schody prowadzące w górę nie prowadzą do nieba, a do piekła. Raz w jedną, raz w drugą nogę łapią mnie lekkie skurcze, lecz szybko puszczają. Głowa nie pracuje, więc trudno jej zakodować dodatkowy problem. To chyba jedyny plus. Biegacze, którzy idą przede mną i za mną – wszyscy milczą, niczym marsz skazańców.
Kiedy i jak udało się zdobyć kolejny punkt u podnóża szczytu Pico Ruvio (41 km) – nie wiem. Pico Ruvio oznacza „czerwony szczyt”, coś w tym jest bo z gorąca czerwona była moja głowa i gotujący się mózg. Kiedy zobaczyłem schronisko, wgramolilem się do zacienionego środka uciec od palącej głowy. Próbowałem coś wrzucić na ząb, ale żołądek przestał pracować. Już nawet piernikowe lekkie ciasta nie chciały przejść przez żołądek. Rozsiadłem się na wiejskiej kanapie i popijałem flaski coli jeden za drugim. Zastanawiałem się co dalej. Minuty mijały, a temperatura mojej głowy spadała. Czas było ruszyć zadek i skończyć tą nierówną walkę.
Wychodzę z myślą, że teraz niewiele w dół, a później niewiele w górę na Pico Arerio. Te „niewiele” to łącznie 400 m w dół i 450 metrów w górę. Jak dobrze pójdzie na odcinku ok 7 km. Nadal ciężko, ale wraz z uciekającymi minutami i schodzącym z zenitu słońcem siła uderzenia cierniami jakby zelżała. Nawet pokusiłem się o wyjęcie telefonu by cyknąć fotki – a to oznaka, że świadomość i nastrój wracają. Metrowej szerokości alejki, przepaść i my biegacze. Trzeba cały czas być w pełni skoncentrowanym, szczególnie na stromych zejściach. Turyści na szczęście reagują pozytywnie i zawczasu ustępują miejsca. Zakręty, kolejne schody, tunele, które trzeba rozświetlić czołówkami – jest wszystko co buduje klimat tej trasy, tylko gdzie ta charakterystyczna biała kopuła oznaczająca drugi szczyt: Pico Arerio? Pojawia się. Minuty mijają, bardzo szybko, a kopuła jakby zastygła. Napieram, jest cel, a tam kolejny punkt odżywczy. Znów dam odpocząć zmęczonym od podejść nogom i przegrzanej od słońca głowy.
Kiedy docieramy niemalże na szczyt wolontariusz pokazuje by skręcić w wąską ścieżkę w dół. Ale jak to?! Na moje zdziwione spojrzenie szybko reaguje „next checpoint 3 km”. Co?! Nic to, no to lecimy choć we flaskach już sucho, te wypiłem licząc, że na szczycie będzie kolejny punkt. Zbiegamy w dół, później lekko pod górę i dalej w dół. Docieram do upragnionego punktu na 52 km (Chao da Lagoa). Próbuję coś zjeść, lecz żołądek wywołuje odruch wymiotny. Czyli żołądek nadal nie pracuje. Zostaje tylko ratować się colą i pomarańczami, te na szczęście są przyswajane.
Na punkcie pozwalam sobie na kilku minutowy odpoczynek. Schładzam kark i chustę, którą mam na głowie. Przed biegiem Mauro wspominał, że trasa została skrócona z 85 do 77 km, z ta myślą ruszam więc dalej. Odliczam kilometry, te mijają jakby szybciej. Zastanawiam się skąd drzemią we mnie siły do biegu, bo po podejściach na Pico Ruvio i Arerio czułem się wyjałowiony, a od 30 km nie zjadłem nic i „żywiłem się” izotonikiem. Są we mnie jednak jakieś pokłady ukrytej energii Teraz to ja mijam zawodników, którzy ledwo truchtają lub idą. Wraca dobry nastrój. To gdzie to ultra?
Dobiegając do miejscowości Portela wychodzi mi, że zostało do mety tylko 14 km. Rachu-ciachu i zaraz koniec. W głowie kalkuluje, że jeżeli się sprężę to zdążę w 14:00-14:30. Jest jeszcze jedno srogie podejście, więc zapas czasu większy. Tabliczka przy punkcie wprawia mnie jednak w niepokój, dopytuje wolontariusza: kolejny punkt za 6 km, a do mety… 22 km! To po co ja tak spieszyłem się na zbiegach?! Piszę smsa do Marty, która przekazuje dobrą wiadomość: Maurycy skończył bieg na 8 miejscu. Jest też i ta zła – potwierdza, że trasa nie ma 77, a 85 km. Siadam i daję odetchnąć nogom – skoro jeszcze połówka, to nie ma co się spieszyć. Wrzucam na ząb kilkanaście ćwiartek pomarańczy starając się zagłuszyć głód i wypijam ponownie cole.
Ruszam. Dalej w dół. Szuter, dukty leśne, asfalt. Czwórki bolą. Nie lecę w dół na krechę, a zgodnie z lekcjami Trenera Maura, zakosami, przez co jestem w stanie utrzymać tempo, a zarazem nie dobijając zmęczonych i tak nóg. Dobiegamy do nadmorskiego miasteczka Porto da Cruz, skąd startowała trasa na 16 km. Tutaj w punkcie spędzam tylko chwilę uzupełniając flaski. Mam siły i wolę walki, ruszam więc dalej.
Zaczyna się cudowny odcinek. Szeroka szutrowa trasa i szum rozbijających się fal. Na stromym podejściu spotykam Maćka „Wąsa”, jak zwykle rozgadanego i w dobrym humorze. Gdy mija mnie zawodnik z mojego dystansu, postanawiam ruszyć w pogoń za nim.
Zbliżamy się do technicznego stromego zbiegu, po który będzie Cabo de Larano i Boca do Risco – wąska ścieżka wzdłuż klifu z fantastycznym widokiem. Szybko robi się zmrok. Początkowo nie decyduję się na wyjmowanie czołówki, lecz gdy w zacienionym miejscu noga wpada w mi w urwisko, a ja wraz z nią, wyskakując jak gdybym gołymi stopami wskoczył na rozżarzone węgle, zmieniam zdanie. Utrzymuję równe tempo, choć trudno nazwać je zawrotnym. Jest jednak wystarczające by gonić białe lampki czołówek, które dostrzegam przeze mną – zawodników z dystansu 85 i 115 km.
Ostatnie 5-6 kilonetrów biegnie długą, wąską ścieżką nad miastem wzdłuż lewady. W dole widać już Machico, gdzie jest meta. Biegnę, zawodnicy ustępują. Ci, którzy starają się trzymać moich pleców szybko odpuszczają. Zerkając na zegarek łapę „szczupaka”, jednak nie pozwalam sobie na wycie do księżyca, nie ma czasu. Wpadam na asfalt i jeszcze przyśpieszam. Mijam kolejnych zawodników. Kiedy widzę nadmorską promenadę, na której jest brama z napisem w MIUT pozwalam sobie na grymas uśmiechu. Marta przekazuje biało-czerwoną flagę i pozwalam sobie na odcinek „sprintu”.
META! Udało się. 85 kilometrów ukończone w 15:26 co pozwoliło zająć 146 lokatę na 400 osób, które dobiegły do mety (spośród 440 startujących).
Mimo ogromnego zmęczenia, MIUT stawiam na podium najtrudniejszych biegów, w których startowałem. Może to schody, na których ilość nie byłem przygotowany, może to pogoda, która mnie rozłożyła, lecz pozycja nr 1 jest zasłużona. Mimo, że wynik biegu poniżej moich oczekiwań, to jestem zadowolony. Czy wrócę? Nie mówię nie ? Marzenia nie są po to by o nich myśleć, a by je realizować. Tym razem poprzeczkę postawię jednak 30 kilometrów wyżej!
Dziękuję wszystkim trzymającym kciuki oraz całej ekipie wyjazdowej – Szakalom oraz Łódzkiemu Klubowi Wysokogórskiemu.
Peace & Love!
Szymon „Prezes”