Początek marca bieżącego roku. Jestem świeżo po sobotnim malowniczym ultramaratonie „Szlakiem Kotła Świdwińskiego” oraz niedzielnym urodzinowym maratonie Maurycego. Weekend był więc mocno aktywny z wybieganymi ponad 100km i nieprzespanymi dwiema nocami. Szakalowy zew oraz głód kilometrów we mnie wzmaga…
Oprócz zapisanych już ultra projektów nad morzem czy w górach przeglądam także oferty maratonów… takich miejskich, asfaltowych – jako mała odskocznia od crossów, lasów, łąk czy pagórków. Wpadam na stronę Cracovia Maratonu – 21. edycja już za miesiąc. Całkiem niedługo. Może by wystartować? Na Facebooku znajduję świeżą informację o naborze… na tzw. „pacemakerów”. Hmm, a któż to taki? Osoba nadająca zadane przez organizatora tempo biegu. Biegacz popularnie nazywany „zającem”. Ciekawe, może być wesoło. W sumie – ostatnio jakoś nie miałem większej radości ze ścigania, bicia rekordów. Bardziej czerpałem przyjemność ze swobodnego „nabijania kilometrów” – koleżeńskich wycieczek czy pomagania innym w ukończeniu lokalnych maratonów albo małych ultra.
Klamka zapadła – wysyłam zgłoszenie. Opisałem swoje doświadczenia biegowe, co istotniejsze starty. W moim „biegowym CV” brakuje jednak jakiegokolwiek prowadzenia biegu na zadany czas. Myślę sobie, że kilkukrotne zamykanie naszego festiwalowego Półmaratonu Szakala to nieco zbyt mało jak na tak prestiżową imprezę w wielkim mieście. Asfaltowych maratonów także jak na lekarstwo – zaledwie jedna Łódź i dwa razy Toruń na blisko dwieście przebiegniętych „MinimumMaratonów”. Nie mija jednak wiele czasu i jest odpowiedź. Już szykowałem się do naciśnięcia klawisza „del” i przerzucenia wiadomości do kosza, gdy nagle w treści maila odkryłem magiczne słowo „rezerwowy”. W ramach takiej funkcji otrzymuję bezpłatny pakiet i udział w maratonie. Pada decyzja – oczywiście jadę do rodu Kraka. W międzyczasie, jakoś na tydzień przed startem otrzymuję kolejną wiadomość od organizatora – jeden z pacemaker’ów na 5 godzin niestety nie może pobiec. Pytanie czy na pewno chciałbym zająć jego miejsce i pobiec z balonikami. Nie zastanawiałem się nawet minuty. Impreza bardzo się udała. Poprowadziliśmy we trójkę biegaczy na oczekiwany czas, czyli 5h. Uczestnicy szczęśliwi, organizator zadowolony, ja spełniony. „Pomaganie przez zającowanie” – czyżby moje nowe motto? Czemu nie!
Tak to wszystko się zaczęło. Szybko znalazłem kolejne miejskie atestowane maratony odbywające się w naszym kraju. Przy okazji zgłosiłem się do „Korony Maratonów Polskich”, która jak się okazało – była w tym roku ostatnią edycją tego cyklu. Projekt zakłada udział w największych polskich maratonach w określonym czasie. No i ruszyła machina – jeszcze w kwietniu nasz lokalny DOZ Maraton Łódź, gdzie miałem okazję wystąpić w odbywających się tutaj Mistrzostwach Polski Mężczyzn w Maratonie. Natomiast dalej „zającowo” – majowe 42,195km podczas 50. Dębno Maraton – stolicy polskiego maratonu, gdzie wszyscy mieszkańcy żyją imprezą przez cały weekend. Tutaj miałem okazję prowadzić bieg na 5h z moim serdecznym kolegą – Arkiem z Bydgoszczy. Tak znakomity duet nie mógł wypaść lepiej – czas na mecie: 4:59:50.
Kolejne asfaltowe biegi to już jesień i praktycznie każdy weekend na wyjeździe. Koniec września – największy maraton w Polsce, czyli 46. Maraton Warszawski i blisko 8 tysięcy biegaczy na starcie. Przeżycie obłędne! Tydzień później 16. Silesia Marathon, czyli tournée po Górnym Śląsku z niesamowitą metą na „niebieskim dywanie” chorzowskiego Stadionu Śląskiego. Pace’uje z doświadczonym kolegą – Edziem z Gdańska. Po drodze wiele ciekawych anegdot oraz spotkanych przez niego po kilku latach znajomych. Łzy radości wielu „podopiecznych” łamiących czas pięciu godzin. Połowa października to czas na 23. Poznań Maraton – drugą największą imprezę w kraju. Tutaj na 5h zającuje wraz ze mną aż trzech kolegów. Dobrze się składa – każdy „bierze” swoje stado owieczek i zmierza w super nastrojach do mety. Pod koniec miesiąca bieg z długimi latami tradycji – 41. Toruń Maraton. Tutaj także mam okazję pobiegać na 5h z Arkiem z Bydgoszczy. W mieście pojawiają się także inne znane osobistości z regionu łódzkiego, a jako zające debiutują szybkonodzy koledzy z KS Ultra Team Łódź – Michał „Runner” Karwowski oraz Mirek Nowak, którzy mają okazję poprowadzić grupę na efektowne 3,5h. Natomiast moje 5h miało tutaj zakończyć asfaltowy 2024 rok.
I gdy człowiek sobie myśli, że po wszystkich możliwych siedmiu miejskich maratonach to już koniec zającowego biegania na ten sezon, wtedy pojawia się on – nieznany u nas szerzej XXII Maraton Odrzański w Kędzierzynie-Koźlu. Szybka akcja na tydzień przed startem i decyzja może być tylko jedna – będzie ósme atestowane 42,195km w tym roku. Organizator pierwszy raz korzysta tutaj z usług pacemakerów. Jest nas tylko trzech – kolega Grzegorz z Bielawy, standardowo już ze mną – Arek z Bydgoszczy oraz ja. Każdy na inny czas (4h / 4,5h / 5h), czyli indywidualne prowadzenie grup. Zadanie tym bardziej odpowiedzialne! Wszystko odbywa się w centrum miasta, na 8 pętlach (zwanymi tutaj „rundami”). Dzięki temu jest okazja do spotykania się w trakcie biegu z innymi grupami „baloników” i pozdrawiania na trasie. Finalnie w znakomitych nastrojach kończymy maraton i to każdy z nas we wzorowym czasie. Przepiękna atmosfera – biegacze, kibice, organizatorzy, zające – wszyscy stanęli na wysokości zadania i sprawili, że bardzo dobrze zapamiętam tę imprezę. Twórcy sukcesu tegorocznej edycji byli tak zadowoleni, że otrzymaliśmy już zaproszenie na przyszłoroczny Maraton Odrzański. Jest to zatem najlepszy znak dobrze wykonanej „pracy”.
Tak wygląda więc mój debiut w świecie pod hasłem: „pomaganie przez zającowanie”. Czy mi się to podoba? Najbardziej! Każdy start, każdy biegacz… to zupełnie inna historia życia. Są zarówno debiutanci, jak i osoby wracające po kontuzjach czy seniorzy, którzy marzą o powrocie do młodzieńczych „maratonowych lat”. Na tym kończy się przygoda z zającowaniem na ten sezon… a może jednak jeszcze nie?
Dziś jest 20.11.2024 roku. Dokładnie 2 lata temu przebiegłem swój oficjalny setny MinimumMaraton. Dziś mam ich na koncie ponad 200. Pamiętajcie, że każdy jest Szakalem swojego losu… więc warto brać to życie garściami i… jazda z tymi aktywnościami!