Koszyce miały być rekordowe. I były, choć dalekie od planowanego wyniku poniżej 3:10. Infekcja, którą złapałem tydzień przed startem, mimo że niegroźna (czyli nie miałem więcej niż 37° gorączki ( 😉 ) pozbawiła mnie tego, nad czym pracowałem z Maurycym przez ostatnie tygodnie. Życiowej formy.
Po Koszycach, traf chciał, że wpadł kolejny planowany maraton: TCS Amsterdam Marathon, na który zmówiłem się wspólnie z ekipą z Łódź Kocha Sport. Kolejny start dwa tygodnie po ciężkim maratonie to nie jest przepis na sukces. I zdrowie. Miałem więc go potraktować turystycznie. Z tyłu głowy chodziły mi jednak słowa Maurycego: „Obydwaj wiemy że potencjał jest jednak większy, ale to już wiele składowych musi odpowiednio się zgrać.”
Cicho planowałem, że jeżeli wszystko zagra: pogoda, warunki i samopoczucie – przyatakuję. Ale z innym nastawieniem, bez presji, na spokojnie, z uśmiechem – jak po wizycie w coffee shopie
***
Aby mieć czas na przyjemności – zwiedzanie, w Amsterdamie meldujemy się w piątek i zaraz wyruszamy kręcić się po krzyżówkach uliczek, mostów i kanałów gęstych jak pajęczyna. Amsterdam to miasto, które ma aż 1200 mostów i 160 kanałów. To więcej niż w Wenecji, która z tego słynie. Amsterdam słynie też z dzielnicy Czerwonych Latanii. Jednak jest wiele innych miejsc, które kryje w sobie to miasto i które warto zobaczyć.
Po pakiety wyruszyliśmy w sobotę rano, biegaczy sporo, ale jak na organizację kilkunastotysięcznego biegu, wszystko idzie nad wyraz sprawnie. Żadnych torebek, zbędnej makulatury. Tylko numer startowy i agrafka, z oddzielnego stoiska koszulka. Dla zakupoholików spore expo, ale ja wszystko co niezbędne mam, więc uciekamy…na dalsze zwiedzanie. Zanim jednak przyjemności, chciałem przygotować się do obywatelskiego obowiązku, a więc znaleźć obwodową komisję, w której będziemy oddawać głosy podczas niedzielnych wyborów. Plan był taki, by przyjechać oddać głos przed 8, aby później uniknąć stania w długiej kolejce. Plany są jednak od tego by ich nie realizować, o czym miałem przekonać się nazajutrz.
Jeżeli planujecie oszczędne zwiedzanie Amsterdamu przed maratonem to nie wybierajcie się do Rijksmuseum. 4 piętra i 3 godziny chodzenia. Marta cierpliwie znosiła moje spojrzenia: „długo jeszcze? Nie czytaj wszystkiego, wystarczy popatrzeć” Wyszliśmy tuż przed zamknięciem muzeum… ja zły – znaczy głodny. Porcja makaronu bolognese poprawiła samopoczucie, a kolejna porcja vege bolognese na dworcu (ostatnia deska ratunku po kilku miejscach w których odbiliśmy się od drzwi gdyż nie serwowali ani pizzy ani makaronu) pozwoliła odżyć, choć kilkanaście kilometrów, które tego dnia zrobiliśmy, odczułem mocno.
***
NIEDZIELA. DZIEŃ STARTOWY
Budzik nastawiony na 6 nie zdał egzaminu. Ten na 6:15 i 6:30 również… Głowę podniosłem dopiero 6:45… Sen był płytki, budziłem się kilka razy, ale o dziwo wypoczęty. Nóżki też jakby gotowe na wyzwanie. Ołów zrzucony, chyba chcą jeszcze raz spróbować… Na śniadanie bułka z dżemem, mój sprawdzony przepis śniadaniowy przed startem. Pół godziny później wychodzimy na metro. Biegaczy sporo, z każdą chwilą coraz więcej. Kiedy nadjeżdża nasz środek transportu podziemnego, biegacze ściśnięci są jak sardynki. I to 1,5h przed startem! Ledwie się wciskamy. Porozumiewawcze spojrzenie i już wiemy: rezygnujemy z porannych wyborów. Jeżeli teraz jest problem by wsiąść do metra to co będzie za pół godziny…
W okolicach biura zawodów i nieopodal stadionu Olimpijskiego, z którego jest start – tłumy. Ale wszystko funkcjonuje, każdy spokojny. Chowamy się do kawiarni na poranną kawę. Moment wyczuliśmy idealny. Niedługo później ściana deszczu w połączeniu z gradem. Zerkam na zegarek, 30 minut do startu. Cóż… Jak rozgrzewki nie zrobię to świat się nie zawali.
Przestaje padać 15 minut przed startem. Truchtem (zawsze to jakaś rozgrzewka) możemy więc kierować się w kierunku stadionu, w międzyczasie zostawiając rzeczy w depozycie. Zostawienie torby nie zajęło więcej niż 3 minuty! A przypominam, że startowało 16.000 biegaczy! Co za organizacja!
START
Na stadionie jeszcze krótka rozgrzewka. Dookoła tłumy biegaczy. Warunki do biegania dzisiaj idealne. Temperatura na starcie oscylowała w granicach 10 stopni Celsjusza. Wśród biegaczy próbuję dostrzec pacemakerów na 3:10… Jednak jedynych jakich dostrzegam, to ci, którzy planują przebiec maraton w 3:40… Dziwne. Ustawiam się z przodu mojej fali startowej. Na telebimie obserwuję startującą czołówkę, chwilę później „ścigantów” na czas poniżej 3 godzin i wreszcie my. ZACZĘŁO SIĘ!
Wybiegamy ze stadionu. Pierwsze kilometry prowadzą przez miasto i park. Czuję się świetnie, ku memu zaskoczeniu. Trzymam więc tempo 4:30 z założeniem by utrzymać je dłużej niż do 34 kilometra (jak w Koszycach). A jak pójdzie to nawet i do mety. Biegaczy sporo, ale zarazem nie czuję bym wielu wyprzedzał, co oznacza, że dopasowanie fal startowych było przeprowadzone rzetelnie. Chyba. W okolicy 8 kilometra mijam „zająca” na 3:30, kilka kilometrów dalej tego na 3:20. Tutaj przychodzi mi wyprzedzać spore grupy osób które są ich „ogonem”. Jak się znaleźli przede mną – nie wiem. Musieli startować chwilę przede mną, ale ta fala była zarezerwowana dla biegaczy poniżej 3:10… Dziwne.
Mijają kilometry, staram się złapać kogoś, kto będzie trzymał tempo równe mojemu. Kiedy jednak kogoś złapię – ten zwalnia, przez co ja przyśpieszam poszukując kolejnego „przyjaciela”. Ogólnie nie jest źle, mijamy kolejne budynki, dziesiątki kibiców, a pogoda jakby była przygotowana pod nas – maratończyków.
Na 14 kilometrze wybiegamy poza miasto. Trasa przez kolejne 11 kilometrów biegnie wzdłuż rzeki Amstel. Słońce za chmurami. Dookoła drzewka, domki i z rzadka kibice. Ale są, w zasadzie na każdym fragmencie trasy. Wiatr zaczyna być odczuwalny, zaczynam żałować, że nie wziąłem rękawków. Postanawiam dogonić większą grupkę biegaczy by mnie „schowali” przed wiatrem. Gdy ich doganiam, jakby zwalniali, więc gonię kolejnych. I tak tempo z 4:28 mimowolnie przeszło w 4:24-25. Ale samopoczucie było dobre – nadal. Obserwuję jak po drugiej stronie brzegu biegnie czołówka. Ależ oni pędzą! Dobiegając do nawrotki – niespodzianka – przywitał nas deszcz, przelotny, choć chmury na niebie zwiastowały co innego. Po nim zerwał się większy wiatr, ale na szczęście pojawiły się budynki, które przed nim osłaniały, a gdy wybiegliśmy z zabudowy, znów schowałem się w grupie biegaczy. Półmetek mijam w czasie 1:34:20, co daje mi średni czas 4:28/km. Lekki zapas czasu „na wszelki wypadek”, ale samopoczucie nadal dobre.
Druga połówka zawsze boli.
W okolicach 28 kilometra ponownie witamy zabudowania Amsterdamu. Wyczekuję 30-tki dla spokoju głowy. Jest i ona. A później 31, 32, 33. Kryzysów brak. Pojawiają się jakieś nachylenia, pewnie gdyby to był początek, nawet bym nie zwalniał – ale teraz pod górkę nie ryzykuję i tracę kilka sekund, by z górki je odrobić. Czuję się jak na haju. Endorfiny zaczynają buzować. 34, 35, 36… Jeszcze chwila. W głowie powtarzam sobie „teraz tylko nie spieprzyć, trzymaj tempo, nie szalej!„. Mijam maszerujących i truchtających już ludzi. Czasem, ktoś na poboczu walczy ze skurczami. Znam ten ból, spotykał mnie nie raz na maratońskiej trasie. Ale nie dziś, dziś jest inaczej. Czuję moc. „Szymon, pilnuj tempa, a będzie dobrze!„
Na 38 kilometrze zaczyna padać deszcz, poczułem chłód, który stał się jakby punktem zapalnym. Na 39 km zaczyna chwytać lekki skurcz! O nie!! Kalkuluję, mam spory zapas. Zwolnić, przeczekać i atak! Co jednak przyspieszam, to puszczający skurcz łapie mocniej. Raz łydka, raz achilles. Gdy wykręca mi stopę tak, że trudno mi ją postawić na asfalcie, zwalniam mocno. Nie panikuję, to najważniejsze. 40 i 41 km pokonuję odpowiednio w 4:46 i 4:51. Wypracowany zapas stopniał w zasadzie w całości. Już nie daleko Simi – wytrzymasz! – powtarzałem w głowie. Cierpiałem, gdy skurcz trzymał, ale wiedziałem, że zwolnić już nie mogę Ostatni kilometr i 195 metrów… Zagryzam zęby i lecę. Nie widzę napisu „I am Amsterdam”, który mijam, a który zobaczyłem wychodząc ze Stadionu, nie widzę, ani nie słyszę krzyczącej Marty. Widzę uciekające sekundy. Trenowałem na złamanie 3:10 i to zrobię… ZROBIĘ. Na 42 km wbiegam na stadion lekkoatletyczny – widzę tabliczki z ostatnimi metrami – 250, 200…150. Zerkam ostatni raz na zegarek i już jestem spokojny.
Stadion był pełen biegaczy, kibiców, głośniej muzyki która wywoływała ciarki. Atmosfera cudowna. Kiedy jednak przekraczałem linię mety odniosłem wrażenie jakbym wbiegł do wygłuszonego pomieszczenia. Cisza, kompletna cisza. Czułem i słyszałem łomoczące serce. Czy ten efekt miał na celu dać mi sekundy sam na sam z sobą? Nie wiem. Ale celebrowałem tą chwilę. Dopiero gdy kilkadziesiąt metrów dalej dotarłem do wolontariuszki wieszającej mi medal na szyi, jakbym wrócił do rzeczywistości.
Zerkam na zegarek. Sam nie wierzę w to, co zrobiłem. JEST ŻYCIÓWKA. 3:09:49! UDAŁO SIĘ! Schodzi ze mnie adrenalina, czuję pulsujące łydki, a kroków już tak żwawo nie stawiam. Za stadionem udaje mi się dostrzec Martę, z trudem powstrzymuję łzy, ale w moich oczach widzi radość. Ona też już wie, zanim zdążę to powiedzieć.
Przemieszczamy się w kierunku biura zawodów, gdzie są zlokalizowane prysznice. Przedzieramy się przez tysiące biegaczy. Tylu maratończyków już po biegu? Toż to niemożliwe… Zerkam na numery startowe i znajduję rozwiązanie – to półmaratończycy, którzy startują o godzinie 13. Kąpiel i ciepłe ciuchy. Wypijam otrzymany na mecie izotonik, przegryzam baton proteinowy, który zapomniałem zjeść przed startem i odżywam na nowo. Możemy uciekać – zrobić jeszcze jedną ważną dzisiaj rzecz – iść na wybory!
Statystyki:
Czas: 3:09:49 [PB]
Miejsce: 1978 / 16.068
Śr. Tempo: 4:29
Peace & Love
Szymon