Gdyby kraina jak Toskania była w Polce nie wahałbym się rzucić wszystkiego i wyjechać w Biesz… tfu, znaczy się do Toskanii. Kraina znana z filmów „Pod Słońcem Toskanii”, „Gladiator”, „Pod Słońce” czy „Włoskie wakacje”. Kraina pełna malowniczych wzgórz pełnych winnic w których produkowane są najwyższej jakości wina, zapierających dech szpalerów cytrusów i małych miasteczek z wąskimi, kamiennymi i klimatycznymi uliczkami. Choć poszukujący wielkomiejskich wrażeń też znajdą dla siebie miejsce we Florencji czy Sienie. Co dla mnie równie istotne, Toskania ma też do zaaferowania pyszną kuchnię.
Kiedy więc Szakalowa Sówka podzieliła się zdjęciami i wrażeniami z urlopowego wyjazdu w ubiegłym roku, podczas którego przebiegła przeszło 70 km w ramach Chianti Ultra Trail, wiedziałem, że prędzej czy później i ja zawitam w ten region, przy okazji zaliczając „kilka” biegowych kilometrów. Nie sądziłem jednak, że nastąpi to tak szybko. Grupa wspaniałych ludzi: począwszy od mojej Żony, a także Kasia, Maciek, Aneta i Krystian zaproponowała wyjazd w roku pańskim 2024. Grupa ludzi, która tak jak ja, wciąż szuka wrażeń i emocji. A jeżeli wrażenia te i emocje skumulują się na kilkunastogodzinnym biegu – tym lepiej. A jeżeli do tego dorzuci się lokalne wina, wędliny i sery oraz piękne, urokliwe widoki? Ja na to jak na jedzenie: dwa razy pytać nie trzeba.
Jeżeli jednak już wybierać się taki kawał w podróż, to z konkretnym celem. Maraton zostawmy dla asfaltowych butów. Tutaj miał być konkret. Wybór padł więc na Ultra Trail Chianti Castles – najdłuższy bieg na dystansie 103 km z sumą przewyższeń ponad 4000 m, którego trasa wiedzie pomiędzy winnicami, gajami oliwnymi, drogami gruntowymi i zamkami w sercu Toskanii.
***
Od początku roku, wspólnie z Trenerem Maurycym, podjęliśmy się więc zadania dobrego przygotowania mnie pod ten docelowy start w pierwszym kwartale roku. Pierwszy sprawdzian dyspozycji miał miejsce już w styczniu, podczas zimowego Festiwalu Biegowego ULTRA WAY, na którym dystans przeszło 70 km pokonałem w niewiele ponad 10 godzin. Drugi, to już spokojny maraton w Arabii Saudyjskiej (3:22h).
Ruszając z Polski w podróż do Włoch czułem się dobrze przygotowany ale …. Zawsze musi być jakieś ale. Start mógł stanąć pod wielkim znakiem zapytania. Tuż przed wyjazdem złapałem zapalenie brzegów powiek. Wpierw jedno oko, które „przeszło” po 3 dniach, kiedy więc lekko zaczęło mi puchnąć drugie oko, zignorowałem to licząc, że również zaraz mi przejdzie. Nic bardziej mylnego. Gdy dotarliśmy w środę do Włoch, moje oko wyglądało jak po starciu z Mikem Tysonem. I w tej walce, wierzcie mi, to nie ja miałem rękawice uniesione w górę. To był jeden strzał i nokaut. Zakupiona w lokalnej aptece maść miała złagodzić obrzęk, ale miałem wrażenie, że było tylko gorzej. Powieka puchła a ja mogłem odgrywać wiarygodnie rolę pirata. Telefoniczna konsultacja z przyjacielem rodziny, okulistą i pytanie o „zielone światło”. Na szczęście było. Start jednak w okularach przeciwsłonecznych, by nie narażać oka na pył, światło i wiatr.
***
Chianti Ultra Trail by UTMB to nowa-stara impreza ultra. Stara, bo już od kilku lat organizowana na różnych dystansach po lokalnych winnicach i gajach. Nowa – bo pierwszy raz pod banderą „UTMB”, biegu, który gdzieś krąży po głowie jako start marzeń. Marzenia są jednak nie po to by siedziały w głowie, a pierwszy krok do ich realizacji to wspomniane Chianti. Oprócz wspomnianej „setki”, biegacze mogli wybrać dystans 73, 42, 20 kilometrów, a zakończywszy na „Chianti Wine Run” na dystansie 15 km.
Start naszego dystansu następował równo o 4:00 w niewielkim miasteczku Radda in Chianti położonym na szczycie wzgórza. Pobudka czekała nas więc już koło 2 rano, gdyż na miejsce musieliśmy dojechać kilkanaście kilometrów. Sen nie był długi, ale głęboki. Czułem się wypoczęty. Oko jakby „zawiesiło” swoje doznania, nadal opuchnięte, ale bez większego dyskomfortu. Spokojnie dojechaliśmy na start, ustawiliśmy się wspólnie z Maćkiem i Krystianem w grupie biegaczy i czekaliśmy. Tuż przed startem inicjatywę spikera przejął Włoch-Szkot, zdjąwszy koszulkę, będąc odziany w samą szkocką kieckę, po kilku rykach przypominających nowozelandzką hakę, zaczął rytmicznie uderzać w bęben. A za nim uczestnicy raz po razie – KLASK. Jak na meczu piłkarskim. Tutaj jednak nadawało to zupełne inny klimat. 3…2 … 1…. START. RUSZYLIŚMY!
Skoro startowaliśmy z góry, to wpisując się w szakalowe porzekadło „za każdym podbiegiem jest zbieg”, wpierw ruszyliśmy zboczem w dół. Pierwsza dyszka jeszcze wspólnie, bez pośpiechu, na zaciągniętym hamulcu by nie żałować w drugiej części dystansu nazbyt żywiołowego początku. Na dystansie 10, 20 czy nawet 40 kilometrów jeżeli za szybko zaczniemy, końcówkę jakoś „umęczymy”. Na Ultra już tak błogo nie jest, z wiadomych powodów, kilometrów do „umęczenia” jest bowiem znacznie więcej. Początek więc spokojny. Ja – w okularach przeciwsłonecznych w ciemną noc mogę budzić zdziwienie, ale co zrobić. Oko lekko szczypie od słonego potu, dość szybko jednak przechodzi i nie przeszkadza już do mety. Całe szczęście. Po pierwszym punkcie odżywczym, gdzie był tylko izotonik i batony energetyczne, zostawiłem chłopaków, którzy mieli w plamach spokojniejszy i dokładniejszy przebieg trasy. Ja zaś miałem nieco ambitniejsze plany by zmieścić się w przedziale 14-15 godzin. Nieco przyśpieszyłem wrzucając na żołądek pierwszy żel. W okolicach dwudziestego kilometra, na który docieram z ok 15 minutowym zapasem, kolejny punkt żywieniowy. Uzupełniam szybko flaski, biorę w rękę kanapeczkę z namoczonej w oliwie kromki z lardo (słonina z toskańskiej wieprzowiny, nacierana ziołami i dojrzewająca ok 3 miesięcy), ruszam dalej w drogę biorąc gryza i … o cholera. ALE TO JEST DOBRE! Cofam się i zatrzymuję. Zjadam jedną, drugą, potem trzecią. Wrzucam kolejną tym razem z prosciutto (toskańska szynka wieprzowa) i z salame (również z mięsa wieprzowego). Nie wiem czy kiedyś miałem przyjemność spróbować tak świeżych i aromatycznych kawałków mięsa. Zerkam na zegarek, minęło dobrych 5 minut a ja walczę ze sobą czy zostać i być szczęśliwym czy biec dalej… Wybieram większe zło – w drogę. Brzuszek nie burczy, ale już wiem, że nie będzie punktu, na którym nie zjem choćby 1 kanapeczki. W głowie mam eksplozję smaku jeszcze przez dobrych kilkanaście minut.
Na punkt żywieniowy i zarazem kontrolny na 35 kilometrze według rozpisanych założeń miałem dotrzeć po ok 4h 40 minutach. Melduję się jednak po 4:13 będąc na 218 pozycji. Trochę za szybko, ale czuję się – póki co – bardzo dobrze. Na tym punkcie Marta miała mi przekazać żele na drugą część trasy, jednak dziewczyny nie docierają. Nie ich wina, kto by się spodziewał, że będę sporo przed czasem. Nie śpiesząc się wypijam colę, przegryzam kanapeczki z włoskimi specjałami i łapę oddech. Na tym punkcie pozwalam sobie na kilkunastominutową przerwę. Kiedy uzupełniałem już flaski zamierzając wyruszyć na kolejny odcinek dostrzegłem biegacza w koszulce „Adwokatura Polska”. Pozdrowiłem „kolegę po fachu”, chwilę poczekałem i ruszyliśmy wspólnie razem. Sebastian jest adwokatem z Jasła ze sporo większym ultra bagażem. Kiedy ja czułem, że nogi rwą do przodu, Sebastian lekko hamował, ostrzegając, że siły lepiej zachować na 70-ty i następne kilometry. Dobrze prawił. Słońce dawało się już we znaki, zapowiadana pochmurna pogoda jakoś się nie sprawdzała. Wysiłek był odczuwalny i gdybym „puścił” nogi, gorzko bym tego żałował. Przy wspólnie pokonywanych kilometrach, rozprawiając o bieganiu, życiu i przygodach, czas i dystans szybko upływały, a i człowiek nie myślał o zmęczeniu. Jego przebłyski – tzn. zmęczenia – gdy się już pojawiały, szybko znikały, gdy na kolejnych punktach w okolicy 46 i 60 km spotkałem nasz wspaniały support: Martę, Kasię i Anetę, które od punktu do punktu jeździły by tylko dodać nam otuchy, wesprzeć dobrym słowem i motywacją, a gdy zaszła taka potrzeba – również i piwem ;). Dziewczyny, dziękuję po stokroć! Z każdego punktu odżywczego wybiegałem jak nowonarodzony. Po 67 kilometrze, Sebastian gdzieś zniknął mi na chwilę za plecami żeby zrobić kilka zdjęć, a w tym czasie ja trzymałem swoje tempo – tak skutecznie, że już się nie złapaliśmy.
Nadal czułem się świeżo, mimo, że trasa to rollercoaster – podbieg, zbieg, podbieg, zbieg. Piękne widoki – toskańskie wzgórza, kamienne domy, cyprysowe aleje i plantacje winorośli przeplatały się z tymi mniej widokowymi fragmentami – lasy, drogi, pola. Były też przeprawy przez rzeczki, błotne zbiegi, przypominające rzeźnickie czy łemkowskie szlaki i kamienne podejścia. Tych drugich na szczęście znacznie mniej. Kiedy miałem za sobą błotne przeprawy a droga się wypłaszczyła miałem wrażenie, że przyśpieszyłem. „30 kilometrów do mety” brzmiało złowrogo, ale gdy w głowie ułożyłem sobie, że zostało 7-8 km do kolejnego punktu odżywczego, łatwiej było trzymać mocniejsze tempo. Szczerze zazdroszczę lekkiego pióra i pamięci biegaczom, którzy potrafią relacjonować swoje biegowe poczynania z drugiej części trasy. Moja głowa, chyba się wyłączyła by energię przeznaczoną na myślenie, przekazać nogom. A te spisywały się znakomicie. Nie czułem by były ociężałe, nie czułem skurczy.
Słońce zachodziło i przed oczami robiło się coraz ciemniej. Kiedy na ostatnich kilometrach zacząłem się potykać o własne nogi i korzenie, a dwójka zawodników uciekła gdzieś do przodu… dopiero wtedy zdecydowałem się… zdjąć okulary przeciwsłoneczne. Jednak nie było aż tak ciemno, ha!
Wracając do Radda in Chianti czułem jak rośnie we mnie adrenalina, w miasteczku ciąg kibiców, aż ciarki przechodziły mi po plecach. Metę, z biało-czerwoną flagą przekroczyłem po 15 godzinach i 17 minutach. Trudno było zapanować nad emocjami. Radość, ulga, zmęczenie. Miszmasz, który się czuje, a który trudno ubrać w słowa.
Gdy zeszła ze mnie adrenalina, poczułem jak ogarnia mnie chłód i zaczynam drżeć. Na szczęście były przy mnie Aniołki Charl… znaczy Chódego, w tym Marta, które przejęły nade mną opiekę. Czułem, że muszę napić się czegoś ciepłego. Na mecie próżno szukać wolontariuszy czy miejsca z ciepłym posiłkiem (nota bene, okazało się, że takie było – w biurze zawodów kilkaset metrów dalej), więc chodziliśmy od knajpy do knajpy pytając czy mogę kupić herbatę. W całym miasteczku było tylko jedno – powtarzam JEDNO takie miejsce. Kolejnych 2 godzin nie będę opisywał, nie zachęcałyby one do biegania i uczestniczenia w tego typu imprezach. Takiego zjazdu energetycznego i samopoczucia nie przeżyłem nigdy. Na szczęście było – minęło, a następnego dnia mogłem już myśleć o kolejnych biegowych przygodach.
Toskania i region Chianti należą do obszarów, które z pewnością warto odwiedzić, a biorąc udział w jednym z biegów „Chianti Ultra Trail” można cieszyć się pięknymi widokami i kilometrami mijanych winnic. A po biegu – rozkoszować się gastronomią i doskonałymi winami z regionu. Oczywiście łyżką dziegciu w beczce miodu była „opieka” zawodnika na mecie – skierowanie do miejsca, gdzie można zjeść ciepły posiłek lub wypić ciepłą herbatę. Na szczęście były Dziewczyny, które nade mną czuwały. Sobie i Wam życzę takich Kibiców.
Pease & Love
Szymon