„Módlcie się wszystkie matki, abyście
nigdy nie oglądały waszych synów tak umęczonych”
Wrześniowy maraton w Wilnie zasadniczo miał być ostatnim dłuższym biegiem w 2022 r. Po głowie gdzieś krążyły myśli o Łemkowynie czy Kaliskiej Setce, jednak zdecydowałem się je odłożyć na półeczkę podpisaną „jeszcze nie w tym roku”. Uznałem, że nie jestem wystarczająco gotowy. Słowo po słowie z Trenerem i wypełniłem jeszcze jeden – ostatni – formularz rejestracyjny na bieg w 2022, tak na zakończenie sezonu – Lament Świętokrzyski. I tak, 11 listopada, meldujemy się w niewielkiej miejscowości gdzieś w świętokrzyskim.
Jeszcze tego samego dnia odwiedzamy biuro zawodów po odbiór pakietów. W knajpie zlokalizowanej pod biurem smaczne „pizza party” i pora ruszać na kwaterę przygotować plecaki na bieg. Izotoniki, żele, wyposażenie obowiązkowe upakowałem w plecak by zyskać cenne minuty rano i uniknąć zbędnego stresu. Start biegu zaplanowano na 3:00, pobudkę miałem więc o 1:30. Ledwie 3 godziny snu musiały wystarczyć. Adrenalina, która we mnie buzowała zastąpiła poranną kawę.
Algorytmy na jednej ze stron z biegami ultra pokazywały mi, że mogę się spodziewać wyniku w okolicy 11:30h. Mnie jednak większą satysfakcję sprawiłby wynik bliżej 10 godzin. A jeżeli myślę, by porywać się z motyką na słońce, to muszę przebierać nogami. Noc przywitała nas kilku stopniami powyżej zera, bez deszczu i wiatru. Biorąc pod uwagę zeszłoroczne edycje – wiatr, deszcz i chłód – w tym roku, wręcz bajecznie. Pierwsze 17 kilometrów to względnie płaski odcinek, początkowo asfaltem, a później przechodzący w przyrodniczą ścieżkę edukacyjną. Start mocny, może nawet za mocny. Ale skoro grupa niesie, to czemu nie korzystać z korzyści biegania grupą. Trzeba jednak uważać, bo niesie to za sobą pewne ryzyko. Chwila rozluźnienia, braku uwagi … i znów słowa, które słyszałem ostatnio od osoby biegnącej kawałek przeze mną podczas Chudego Wawrzyńca: „Panowie zawracamy, zła trasa!”… Na szczęście to ledwie 200 metrów i wróciliśmy na właściwy tor. Choć byli tacy, którzy pobiegli dalej… Oby wśród nich nie było Maurycego, przecież przyjechał tutaj by wygrać…
Bieganie nocą ma swój urok. Bieganie nocą w lesie, również dodatkowy ekscytujący element. Pohukujące sowy, dywan jesiennych liści i ten mrok, który potrafi wprowadzić w trans. Przy średnim tempie 5:24 docieramy do początku Drogi Królewskiej prowadzącej do klasztoru na Świętym Krzyżu. Tempo siadło, ponieważ wraz z Drogą Królewską wyrosła góra, na którą musieliśmy się wdrapać. Energicznym krokiem jednak udało się ją pokonać. 20 minut i już prawie jestem, gdy słyszę „Szymon? Cześć!”
– Tomek? Co ty robisz za mną? Przecież byłeś przede mną….
Jak się okazało, Tomek, towarzysz sierpniowego Chudego Wawrzyńca, również skręcił w złą drogę, tyle, że przeciwieństwie do mnie, zorientował się później niż powinien…
Wspólnie więc zdobywamy Święty Krzyż. Noc, mgła i światła okalające klasztor budują nieziemski klimat. Mijamy Jacka Denekę – Ultralovers trzymającego aparat w ręku (uh, oby tylko złapał nas w kadr – wszak po to się męczymy i biegamy te kilometry. Nie po to by dostać jakiś medal, a piękną pamiątkę w postaci fotografii! :D), a następnie docieramy do pierwszego punktu odżywczego. Wolontariusz informuje nas, że jesteśmy w pierwszej trzydziestce biegaczy. WOW! Nie ma więc co tracić czasu, uzupełniam flaski i dalej w drogę. Na punkcie zostawiam tylko 1,5 minuty.
Pora ruszyć pokonać kolejne 30 kilometrów do drugiego punktu odżywczego. Najpierw schody, później strome zejście usłane kamieniami. Kiedy wpadam na względnie równą, lecz biegnącą w dół drogę, moja czołówka zaczyna ostrzegawczo pulsować, co oznacza wyczerpującą się baterię. Ale jak?! Przecież przed wyjazdem ładowałem ją do pełna… Nie minął kilometr, a światło latarki przygasło do słabego strumienia ledwie rozświetlającego to, co znajduje się pod nogami. To co przede mną było jednak mrokiem. Całe szczęście biegnący za mną Tomek nie miał tego problemu. Wyszedł na prowadzenie, a ja za nim krok za krokiem byleby cokolwiek widzieć. Byle do świtu, byle do świtu – myślałem – niech te cholerne słońce wstaje bo zaraz się połamię.
Kilka korzeni (choć bez upadku), stopa w bagienku, ale dotrwałem do pierwszych promieni słońca. Uff! Z kontrolki „carefully” mogliśmy wykreślić pierwsze cztery litery i zostawić „fully”. Biegliśmy krętymi ścieżkami Jeleniewskiego Parku Krajobrazowego. Tam gdzie droga wspinała się w górę, żwawym tempem napieraliśmy, tam gdzie w dół lub względnie płasko, trzymaliśmy mocniejsze tempo. Maraton, czyli połowę dystansu pokonuję w 4:56. Niby zgodnie z planem, jednak utrzymanie tego tempa wydawało się nierealne. Im dalej od maratonu tym nasilenie wysiłku i kryzys, rosły. Tym bardziej ucieszyłem się, gdy zobaczyłem kolejny punkt odżywczy na ok 49-50 km. Tutaj zeszło się nieco dłużej – 5 minut, ważnych minut. Uzupełniłem flaski, bukłak ale też i baterie. Pytam wolontariuszy o pozycję Maurycego, nic nie wiedzą, po za tym, że pierwszy wbiegł Małyga i ma ok 4 minuty przewagi. Ożesz… Jak to możliwe? Nic to, trzeba ruszać dalej. Przed punktem odżywczym zostawiłem w tyłach Tomka, ale od punktu ruszyliśmy ponownie wspólne. Tę część trasy pamiętałem z przeprowadzonego kilka tygodni wcześniej rekonesansu. Biegło się więc dość przyjemnie, mimo narastającego zmęczenia. Czerwony szlak był o wiele przyjemniejszy – względnie równa ścieżka, mniej liści i schowanych w nich kamieni i korzeni. Za 63 kilometrem ponownie przecinamy trasę 753. Jeszcze tylko kilka km i ponownie Święty Krzyż. Jeszcze „niedawno” ten odcinek pokonywaliśmy o zmroku, ja z ledwie zipiejącą czołówką. Teraz komfort biegu o niebo lepszy. Widoczność lepsza, choć mnie ponownie zaczął dopadać kryzys energetyczny.
Na Świętym Krzyż wgramalam się bardziej siłą woli niż mięśni. Tutaj już dobra wiadomość – Maurycy jest pierwszy i to ze sporym zapasem czasu. Wypijam kilka kubków coli biorę w kubek gorący rosół i żwawym krokiem ruszamy dalej by nie tracić czasu. Ciepła zupa zwiększyła morale i dała motywacji do dalszego biegu. Asfaltowy zbieg również napędzał – tempo z 5:30 wzrosło do 4:37. Czy ja mam w nogach 68 km czy 18? Nie wiem, ale jest dobrze. Choć przy dłuższych biegowych odcinkach myślę już o tym, by pojawiło się jakieś podejście, by choć na chwilę przejść do marszu. Biegniemy skrajem lasu, mało wymagającego, choć z lekkimi pagórkami. Na tym odcinku trasy – 69-73 można albo zyskać (trzymając tempo) albo dużo stracić. My zyskujemy, co oznacza, że trzymamy równe tempo biegu, aż do wejścia do Świętokrzyskiego Parku Narodowego. Jedyni zawodnicy, którzy nas mijają to czołówka z dystansu L34, natomiast my doganiamy i mijamy kilku zawodników z naszego dystansu. Kolejny cel – przełęcz świętego Mikołaja, a za nim marszo-biegiem zdobywamy szczyt Łysicy. Jeszcze tylko chwila, jeszcze momencik i będziemy mogli widać się z metą!
Chyba za wcześnie o tym pomyślałem. Tomek jakby skakał po kamieniach, pomknął w dół nie bacząc na nic. Ja z większymi problemami. Zejście z góry okazało się nie lada wyzwaniem. Nogi niepewne, kamienie luźno porozrzucane. Ten, kto choć raz był na Łysicy wie o czym piszę. Do tego multum piechurów. Manewrowanie pomiędzy ludźmi i kamieniami wysysało resztki sił i podnosiło poziom irytacji. Starałem się przyśpieszyć, ale nie mogłem. Do tego śliskie kamienie wróżyły bolesną glebą. Zbieganie przy tak tachnicznej trasie zaliczam na dwóję. Jest nad czym pracować. Na szczęście tego mordoru nie było więcej niż 1,5 km. Jeszcze 2 kilometry asfaltem, w którym podkręciłem tempo do 5 minut i upragniona META! Widok Marty, Beaty i Maurycego (który wygrał zawody, ustanawiając zatem rekord trasy! WOW! Gratulacje!) wywołują uśmiech, mimo spływającego zmęczenia.
Czas na mecie 10:26:22 i 26 pozycja OPEN. Wynik sprawiedliwy. Trudno byłoby z niego więcej urwać. Techniczne zbiegi muszę dopracować, ale cały bieg biorę na wielki +. Lament Świętokrzyski mógłbym każdemu polecić, kto chce zacząć przygodę z ultra i górami, ale chce zacząć od czegoś mniej wymagającego – jednak jak się okazało, organizator ogłosił, że tegoroczna edycja była prawdopodobnie tą ostatnią. Gdyby jednak było inaczej – przybywajcie czarownice i wiedźmini!
Peace & Love!
Szakal Szymon „Prezes”