Są tacy, którzy nadal biegają, gdy ich nogi drżą
ci, którzy nadaj łapią oddech, gdy powietrze się kończy
ci, którzy nadal walczą, gdy wszystko wydaje się zgubione…
Ponieważ wiedzą, że ból przechodzi
pot wysycha
i zmęczenie się kończy
Ale jest coś, co nigdy nie zniknie
SATYSFKACJA z osiągniętego celu!
Żona od dłuższego czasu mówiła mi, że chciałaby lutowe urodziny spędzić gdzieś w ciepłym miejscu. A, że na biegowej mapie świata są miejsca, gdzie mnie jeszcze nas było – wybór padł na Gran Canarię. „Dziwnym zbiegiem okoliczności” rozgrywane były w tożsamym terminie biegi na dystansie od kilku do 124 km – Transgrancanaria. Bieg na tym najdłuższym jest perełką, niedoścignionym marzeniem. Jednak trzeba liczyć siły na zamiary – po roztrenowaniu pod koniec roku ciężko mi było wrócić do rytmu, a gdy ten już poczułem, przypałętał się ból achillesa. Kilka odpuszczonych treningów, kilka zachowawczych i summa summarum – mogłem wystartować, jednak racjonalnie podchodząc do drugiego z długich biegów – na dystansie 84,4 km, lecz z równie okazałym pionem 4800 up.
Bieg rozpoczynał się z samego rana (8:00) – 25 lutego w Agaete. Godzina niezbyt mi odpowiadała. Miałem świadomość, że jeżeli tylko wyjdzie słońce, to będzie grzało – a to dla mnie zła wróżba. Dzień na szczęście zaczął się co prawda kilkunastostopniową temperaturą, acz pochmurną aurą. Start biegu poprzedzało grzmiące z głośników „Gran Canaria” zespołu Los Gofiones. Doniosłe brzmienie, które ciągle gra mi w głowie. Chyba wiem, co będzie muzyką pod film, który będę montował z wyjazdu ?
Początek spokojny. Trudno było jednak o inne rozpoczęcie, gdyż trasa rozpoczynała się od 6-cio kilometrowego wzniesienia z poziomu morza na wysokość 600m. To była jednak dopiero rozgrzewka, po której nastąpił 2,5 kilometrowy techniczny zbieg po nierównych kamieniach do miejscowości Lomo de San Pedro, by stąd rozpocząć kolejną 18,5 kilometrową wspinaczkę, tym razem z różnicą wzniesień 1400m. Z takim podejściem i sumą przewyższeń na tak krótkim odcinku jeszcze się chyba nie spotkałem. Uda zaczynały palić, od stóp do głowy byłem też mokry od potu.
Nie licząc mety, na trasie znajduje się aż 6 punktów odżywczych. To sporo. Z drugiej strony, w tym dniu były mi one błogosławieństwem. Przez pierwszy punkt (El Hornillo) w zasadzie przeleciałem, uzupełniając tylko flaski. O tym, że nie powinienem się zbytnio śpieszyć długo nie musiałem się przekonywać. Na stromym, choć niedługim podejściu, gdzieś w okolicach 19-20 kilometra, gdy na grząskim gruncie ześlizgnęła mi się noga, złapał mnie lekki skurcz. Z grymasem na twarzy, ale mogłem napierać do przodu dalej. Niestety skurcze towarzyszył mi już dalej przez większą część trasy. Szczęście w nieszczęściu tylko mnie hamowały, gdy zmniejszyłem tempo lub przechodziłem do marszu, ustępowały (gorszym przypadkiem, który już w przeszłości się zdarzał, są skurcze „zatrzymujące” – które nie pozwalają postawić nawet jednego kroku). Flash-back – na podobnym kilometrze trasy skurcze zaczęły mnie łapać podczas tegorocznego Trail Kamieńsk. Miałem nadzieję, że wdrożenie suplementacji magnezem pomoże rozwiązać problem, lecz niestety myliłem się. Z tym problemem zmierzyć się będę musiał po biegu, a teraz jakoś jemu zaradzić. Gdy nadchodziły, zmieniałem nieco technikę biegu, skracałem krok i problem chwilowo przechodził. W miasteczku Artenara, gdzie ulokowany był 2-gi punkt (ok 22,5 km trasy) wrzuciłem na żołądek kilka pomidorów. W połączeniu z izotonikiem pewnie była to wybuchowa mieszanka, ale trudno. Nogi na tym moment były ważniejsze albowiem to one miały nieść mnie przez kolejne 60 kilometrów. Uderzenie potasu pomagało, nawet jeśli tylko jako placebo. Skurcze zelżały i atakowały przy tych bardziej stromych podejściach lub dłuższych zbiegach, zawsze jednak tuż przed kolejnym punktem odżywczym jakby domagając się kolejnego zastrzyku z pomidorów. Marszobieg był więc najkorzystniejszym rozwiązaniem.
Niestety, rozwiązanie jednego problemu, nie kończyło innych. Słońce. Te świeciło, wróć – raziło – w najlepsze. Droga z Artenary do Tejeda – choć zaledwie 12 km z czego 6 w górę i drugie tyle w dół, sprawiło mi tyle wysiłku ile niejeden maraton. Trasa wiodła z widokiem na piękną panoramą, momentami w cieniu, lecz głównie wysuszonym lasem i krzewinami. Na punkt dotarłem wyczerpany, przegrzany i zniechęcony. Totalnie bez sił. Jak ja mam pokonać dystans jeszcze 50 kilometrów? W tak złym stanie na takim etapie biegu nie pamiętam siebie nigdy. Dopadł mnie kryzys i co gorsza, tuż przed punktem, kumulacja skurczy. Wchodząc do budynku, gdzie suto zastawione stoły dawały biegaczom różnorodnych dobroci, stwierdziłem, że tym razem śpieszyć się nie będę. Będąc przy temacie punktów odżywczych, można odnieść wrażenie, że organizatorzy czerpali inspirację z filmów Harrego Pottera. Długie stoły uginały się od wszystkiego tego, co może dogodzić biegaczom. Żelki, żele, batony, owoce, orzechy, daktyle, kanapki, potrawki z kurczaka, makarony… Wymieniać można by długo. Dam sobie oderwać paznokieć z małego palca, że kilka DNF (nieukończenie trasy w limicie) wynikało nie z niedoszacowania możliwości do trasy, a z przejedzenia. Osobiście tego błędu jednak nie popełniłem, ba, byłem nawet daleki od niego. Na szczęście na trasie biegu mój żołądek woli przyjmować mniej, niż więcej.
Usiadłem w cieniu, wypiłem kilka flasków izo oraz coli, przejadłem garścią ćwiartek pomarańczy i jeszcze większą ilością pomidorów. Lekko burczący brzuch zagłuszyłem bułkami z prosciutto. Na tym punkcie spędziłem przeszło 20 minut, ale bardzo cennych minut – odżyłem. Pocieszającym był fakt, że nie tylko ja wyglądałem kiepsko, a również ludzie, którzy wbiegali na punkt ze mną. Czyli pogoda zbiera swoje żniwa…
Pora była ruszyć na trasę dalej. Czy pisałem wcześniej, że po 24 km zebrałem już ponad 2000 pionu? Mało? Mało! Do kolejnego punktu, na 46,5 km trasy miałem go zebrać do łącznej sumy 3,735 m! Słońce paliło, mięśnie paliły, a motywacja… wypalała się.
Marta napisała smsa, że jednak nie dotrze na punkt zlokalizowany ok 60 km trasy, co przyjąłem z pewną dozą wdzięczności, nie wiem bowiem, czy nie byłbym gotowy zrezygnować z dalszej rywalizacji. Skurcze co jakiś czas hamowały, a ja czułem się totalnie wypruty. Wracając jednak do samego biegu, z miejscowości Tejeda (34,5 km trasy) po pokonaniu 2-3 kilometrów przez miasteczko i przedmieścia, zeszliśmy na trailową, niczym nieosłoniętą od słońca, wysuszoną trasę, która kierowała nas do jednej z największych atrakcji Gran Canarii – Roque Nublo. Nie dość, że zero tu cienia, to w dodatku nierówne, wulkaniczne podłoże, a zakończywszy na sporej grupie turystów, przez których trzeba było się przebijać przy wąskich podejściach. Nic dziwnego, że biegłem tutaj otumaniony, myśląc o skrawku cienia, w którym mógłbym choćby na chwilę złapać ukojenie. Docierające do moich uszu „Szymon, jesteśmy Twoimi fankami!” brzmiało więc jak pustynna fatamorgana! Kto mnie tutaj zna? Skąd wie, że jestem z Polski? Kiedy jednak za okrzykiem doszedł do mnie uśmiech 2 kobiet oraz przebłysk myśli, że na numerze startowym jest moje imię oraz flaga, na głowę wylany został kubeł zimnej wody, przywracający mnie do realu. „Chcesz fotkę?” – Jasne! Odpowiedziałem. Zawsze to miło powiedzieć coś po polsku, gdy na trasie czujesz gotujący się mózg przeplatany hiszpańskimi rozmówkami. Fotka zrobiona, więc dobiłem do punktu kontrolnego i zawróciłem. Wracając z Roque Nublo, napotkałem kolejnego Polaka – cóż za kumulacja! Tym razem był to Michał, który siedział na skałce i przygrywał na gitarze „Welcome to Africa”. Zagaiłem o możliwość dedykacji urodzinowej piosenki dla Marty, którą odtworzyłem Jej 2 dni później (jeszcze raz dziękuję Michał!) i pognałem dalej. Sił i motywacji jakby nabrałem. Kolejne 4 kilometry, choć w faktycznie niewiele szybszym tempie (wszak głównie pod górę), odczuwalnie pokonałem jakby na mniejszym zmęczeniu. Przestało mi nawet przeszkadzać wciąż górujące nad nami słońce.
Kolejny punkt, 45-46 km trasy. To już ponad półmetek. El Garanon. Fizycznie czułem się trochę tak, jakbym zbliżał się już do mety, czyli kiepsko. Gdzie to samopoczucie, które miałem chwilę wcześniej? Punkt zlokalizowany był w ośrodku wypoczynkowym w którym ulokowanych było kilkanaście (lub więcej) domków w lesie. Trochę cienia. Wreszcie. Ponownie usiadłem i zacząłem pałaszować pomidory i pomarańcze. Miałem wrażenie, że minęło kilkanaście minut, zacząłem więc zbierać się do dalszej wędrówki. Dopiero analiza wyników i międzyczasów uzmysłowiła mi, że funkcjonowałem w jakimś slow-motion, gdyż nie spędziłem tutaj więcej jak 5 minut. Pogoda jednak zrobiła swoje. Mimo, że temperatura, pewnie przekraczała 20-25 stopni, mnie zaczęło telepać z zimna (z przegrzania). Założyłem wiatrówkę, uzupełniłem flaski i ruszyłem przez siebie.
Kolejny punkt oddalony był o ok 13-14 km. Trasa początkowo jeszcze trochę pod górę, ale w końcu zaczęła iść w dół. Skończyła się syzyfowa praca i wtaczanie głazu pod górę… Teraz trzeba było przed nim uciekać. Okolice Ruta de La Plata to fragmenty, które chyba najbardziej utkwiły mi w pamięci. Nie tylko dlatego, że był to długi zbieg po czymś w rodzaju (nierównego) bruku, który mocno wchodził w styrane już, mięśnie nóg, ale ze względu na widoki, które zapierały dech w piersiach. Jeżeli zapisywać się na biegi, jeżeli męczyć się, złorzeczyć, przeklinać i szukać samych negatywnych myśli, to wszystkie te, przysłoni swoim dźwiękiem i natchnieniem właśnie ta chwila. Zerkałem kątem oka i bałem się zatrzymać, bo gdybym stanął na dłuższą chwilę, mógłbym się nie ruszyć. Jeżeli wcześniej czułem, że uchodzi ze mnie życie, to teraz we mnie tchnęło na nowo! Nigdy bym nie pomyślał, że to nie jedzenie, a to, co zobaczę przed oczami da mi motywację do dalszego biegu, ale tak właśnie było. Pełen motywacji (jeszcze) dotarłem do miejscowości Tunte (59 km).
Gdy dobiegałem, była już szarówka. Wrzuciłem na głowę czołówkę i ruszyłem do kolejnego punktu – Ayagaures (71,5 km). Mimo ogromnego zmęczenia czułem się o niebo lepiej, niż kilka godzin wcześniej. Niebo to bowiem, nie miało na sobie słońca – wreszcie! Zapadł zmrok, a trasa wiodła krętymi dróżkami ciągle w dół. Kilka razy starałem przyśpieszyć do uciekającej grupki biegaczy, która była kilkadziesiąt metrów przede mną, lecz niepewne i wymęczone nogi nie trzymały się na nierównym terenie, a że obok albo ostre kamienie albo przepaść, nie było sensu ryzykować. Spokojnym tempem odliczałem kolejne minuty i kilometry. Sam na sam z własnym oddechem, ciemnością, samotnością. Jeżeli jest pojęcie „samotności ultramaratończyka” to właśnie ją poczułem. Z samotnego transu niedługo przez ostatnim punktem wyrwał mnie Carlos, wesoły Hiszpan, który po angielsku mówił tak biegle jak ja, czyli „Kali mówić”. Ale, że dwóch ‘Kali’ się spotkało, to rozmowa szła, a i zmęczenie gdzieś jakby zniknęło.
Kiedy Carlos wpadł w pogawędki z hiszpańskimi wolontariuszami, ja uznałem, że nie ma sensu tracić czasu przed ostatnimi 15-ma kilometrami. Choć nie ukrywam, że kusiło by rozsiąść się na leżaku i wrzucić na ruszt potrawki serwowane z wielkich patelni. Jednak gdybym usiadł, mógłbym już nie wstać. Wziąłem więc kijki i żwawym krokiem ruszyłem na ostatnie podejście – 3-4 kilometrowe wzniesienie, skąd – miałem nadzieję – już sprawnie dotrę do mety. Niespodzianka jednak jeszcze na mnie musiała poczekać. Siadła mi czołówka. Znowu! Blada lampka dawała mniej światła niż to rzucane z bezchmurnego nieba przez księżyc. Musiałem uważnie patrzeć pod nogi, by nie wyłapać wywrotki. A droga niestety nie należała do przyjemnych – luźne kamienie, zakręty i wąskie dróżki. Mimo zmęczenia musiałem zachować pełną koncentrację. Udało się dogonić grupkę biegaczy. Jak to zrobiłem, nie wiem. Ale wiedziałem jedno – choćbym miał paść na twarz, musiałem się ich trzymać. Jedna osoba przede mną rozświetlała szlak na 3-4 m w przód, osoba, która biegła za mną, rzucała światło pod nogi. Kilka razy próbowała mnie wyprzedzić, ale wtedy niczym spłoszone zwierzę, zrywałem się do mocniejszego tempa. Trasa wiodła wyschniętym korytem rzeki. Nie wspominam go dobrze. Co chwila szutrowa droga zmieniała się w kilkudziesięcio-kilkuset metrowe odcinki luźno porozrzucanych krągłych kamieni, jakby dopiero co zostawionych, na dobicie biegaczy. Zachować na nich równowagę graniczyło z cudem, bez kijków leżałbym co najmniej kilka razy. Na szczęście biegacz przede mną do tych odcinków podchodził z rozwagą i przechodził do marszu. W półmroku maszerowałem krok za krokiem za nim, starając się stąpać po tych kamieniach, z których dopiero co on zszedł.
Wreszcie wbiegliśmy na szerszą szutrówkę, 5 kilometrów do mety. Niczym zombie na sterydach podkręciliśmy tempo, choć już powłócząc nogami. Nie miałem już sił, resztki z nich zostawiłem chyba na finisz lub niosło mnie ostatnie tchnienie siły woli. Nie chciałem zwalniać, nie chciałem się zatrzymywać – jeżeli przejdę do marszu, to będę maszerował już do mety. Pojawiły się światła miasta, pierwsze budynki. Ostatnie kilkaset metrów biegłem jak natchniony. Żona i Przyjaciele przekazali mi biało-czerwoną flagę i z impetem, dumny przekroczyłem linię mety po 15 godzinach i 25 minutach od startu -mojego 50-go biegu na dystansie maraton/ultra! Trudno opisać emocje towarzyszące temu momentowi. Czułem się wspaniale, mimo bólu mięśni. Adrenalina schodziła, ból rósł, ale uśmiech z twarzy nie znikał! Udało się, kurła udało się! Jeszcze przed biegiem myślałem o tym, czy uda się tę trasę pokonać w czasie bliżej 13 godzin, lecz chyba dziś nie był ten dzień. Chyba nie tylko dla mnie – skoro ze swoim czasem zająłem 244 lokatę na ogół 606 startujących (w tym bieg ukończyło 486 osób).
Czy bieg polecam? To chyba pytanie retoryczne. Trasa jest ciężka, bardzo zmienna – od łatwych przyjemnych ścieżek, po kamienie, skały i rumowiska. Tereny są jednak piękne i w kilkanaście godzin możemy zwiedzić przyrodniczą część Gran Canarii: od części północno-zachodniej – zielonej i krzaczastej, po centralną i południową – suchą i wypaloną. Zmienność krajobrazu nie pozwala na monotonię. Warto napisać również o obsłudze i wolontariuszach – czy to praca w pełnym słońcu, czy w godzinach nocnych czuć było serdeczność, która była budująca. Doping na ostatnich metrach robił niesamowite wrażenie. Aż człowiek zapominał o tym ile kilometrów przebiegł.
Peace & Love
Szymon