Koszycki Maraton Pokoju (słow. Medzinárodný maratón mieru) to najstarszy maraton w Europie i trzeci najstarszy na świecie (po maratonie bostońskim, który po raz pierwszy odbył się w 1897 roku i maratonie w Yonkers, który po raz pierwszy odbył się w 1907 r.). Pierwszy bieg w ramach maratonu w Koszycach odbył się 28 października 1924, w dzień 6. rocznicy powstania Czechosłowacji jako efekt wizyty słowackich organizatorów na Igrzyskach Olimpijskich w Paryżu. Od tamtego czasu bieg odbywał się bez przerwy (prawie, bo w 1938 i 1940 nie było maratonu. W 1940 przeniesiono bieg do Budapesztu, Koszyce były wtedy włączone do Węgier. W 1941 maraton wrócił do Koszyc)
Nie ukrywam, że bieg ten planowałem od kilku lat, by wystartować właśnie w 100 edycji maratonu.
Do Koszyc wybraliśmy się 5-cio osobową reprezentacją Szakali w osobach: piszącego te słowa Prezesa, Sylwii, Ewy i dwóch Marcinów. Każdy z własnym pomysłem i planem na bieg. Dla mnie, bieg bardzo ważny, gdyż pierwszy, w którym po intensywnych treningach miałem przystąpić do poprawienia swojego rekordu życiowego, mocno już zakurzonego. W 2014 roku zrobiłem swój – dotychczas – najlepszy wynik w maratonie, podczas Łódź DOZ Maraton, gdzie linię mety przekroczyłem po ~3:18:40. W Koszycach – ambitnie – planowałem „rozmienić” 3 godziny i 10 minut.
Mówi się „chcesz rozśmieszyć Boga, to powiedz mu o swoich planach”. Jeszcze 2 tygodnie przed biegiem czułem, że jestem w „gazie”, treningi rozpisane przez Trenera Maurycego wchodziły – w moim subiektywnym odczuciu – idealnie, a trening Yasso 800 (10x 800 m w tempie planowanego czasu na maratonie) wróżył spełnienie celu. Niestety… tydzień przed maratonem złapała mnie infekcja, która puściła w zasadzie w piątek. Gorączka i ogólne wyprucie (dla facetów – wiadomo, walka o życie ????) ustąpiły. Samopoczucie i motywacja wróciły, choć pozostała niepewność co do osłabienia organizmu, które mogło jeszcze się tlić. O tym miałem przekonać się dopiero na trasie…
***
Do Koszyc przybywamy w sobotę rano. Bez problemów odbieramy pakiety startowe. Niedługo po otwarciu biura kolejek w zasadzie nie było, te podobno zaczęły się w późniejszych godzinach, gdy spirala oczekujących sięgała kilkadziesiąt metrów. My ten czas mogliśmy spożytkować na nieśpiesznym zwiedzaniu miasta, degustacji lokalnych piw i przygotowaniach do startu.
***
DZIEŃ STARTOWY.
Wstaję z większym zapasem czasu. Człowiek jednak czasami uczy się na błędach. Maratońskie rytuały, przypięcie numeru, schowanie żeli do kieszonek. Jestem gotowy! Jeszcze rozgrzewka, wspólnie zdjęcie z Szakalami i ruszam do swojej strefy startowej. Rozdzielenie zawodników do poszczególnych grup idzie sprawnie – wolontariusze pilnują, by wolniejsi zawodnicy nie przecisnęli się do na przód, w czym pomagają fajnie zorganizowane „śluzy”. Punktualnie o 9.00 ruszamy ze starego rynku. Pogoda idealna. 15 stopni, bez słońca i deszczu. Wiatr dmuchał z rzadka. Jeśli dziś nie padnie rekord, wracam pieszo do Łodzi…
Po biegu, rozmawiając z kompanami podróży, słyszałem jakich to miejsc nie mijaliśmy, lecz ja pamiętam tylko rynek – alejki, wbieg do parku, szeroka arteria – rynek. I tak 2 razy, gdyż mieliśmy 2 jednakowe pętle. Sfokusowany na trzymaniu równego tempa i oddechu niespecjalnie przyglądałem się miejscom, które mijałem. Początek przyzwoity. Planując przekroczyć metę w 3:10 powinienem biec ze średnim tempem 4:30 / km. Pierwsze kilometry pokonywałem w tempie ~4:26-4:28. Na mniej więcej 13 kilometrze dogonił mnie Polak – Rafał, zagajając o planowany czas na mecie. Jako, że moje tempo i założenia mu odpowiadały, miałem kompana do dalszej walki o marzenia. Nogi niosły, doping na trasie pomagał. Byłem bardzo pozytywnie zaskoczony, że na dalszych fragmentach trasy, z dala od centrum może być tylu kibiców.
Półmaraton pokonuję w 01:34:52. Pięknie… Było do tego momentu. Na trasie pojawili się półmaratończycy. Tych niekiedy trzeba mijać niekiedy slalomem, co wybija z rytmu. Czuję, że lampki kontrolne zaczynają migać ostrzegawczo. W głowie układam sobie myśli, by tempo utrzymać jeszcze przez 2-3 kilometry. Po tych, by jeszcze 2… i jeszcze 2. Ale długo oszukiwać się nie mogę. Czuję, że wydolnościowo zaczynam „siadać”. Na 34 kilometrze zaczyna mnie kąsać pierwszy skurcz. Zwalniam, a kiedy puszcza, przyśpieszam. Łapę ponownie rytm, ale nie na długo. Ledwie kilometr dalej ponownie czuję jak skurcz gniecie moją łydkę i zgniata, jak kartkę papieru z wynikiem 3:10 wyrzucaną do kosza. Gdy zwalniam do tempa 4:55-5:10 – puszcza, gdy staram się przyśpieszyć resztkami siły woli i ambicji, łapie ponownie. Kilka prób zabawy w kotka i myszkę uzmysławiają mi, że dziś to już nie ma sensu. Myśli odwróciłem kalkulując co dalej. Jeżeli nie popsuję tego, czyli nie przejdę do marszu i będę człapał w okolicy 5 minut, rekord nadal – choć gorszy niż planowany – jest w zasięgu ręki. 40 kilometr, ostatnie 2 kilometry prostego odcinka do mety. Nogi bolą… Kilometr… Skurcz ponownie gryzie, ale ja też przygryzam zęby.. Już nie odpuszczę. 400..300 metrów, czuję, że tracę równowagę, ale adrenalina i przypływ emocji ratują i skurcz puszcza. FINISZ!
Mój 39 maraton. Boli jak zawsze. Sprawa przyjemność jak zawsze! Patrzę na zegarek… 42 kilometry… Czas pokazuje 3:15:23! Rekord poprawiony o 3 minuty 20 sekund. Miało wejść bardzo dobrze, wyszło poprawnie. ALE WESZŁO! Mam spory niedosyt, wiem, że stać mnie było na więcej – ale nie dziś, niestety. Kilka(dziesiąt) maratonów jeszcze jednak przede mną, będzie więc niejedna okazja by się poprawić. Najbliższa okazja, będzie już za kilka dni 😀
Trenerze – Maurycy, dziękuję za doskonałe przygotowanie. Będzie (jeszcze) lepiej! 😀
Czas: 3:15:23
Średnie tempo: 4:38
Miejsce: 416 / 4036
Peace & Love
Szymon „Prezes”