Ja, Szakal maratończyk

Ja, Szakal maratończyk

Z marszu prosto do zacnego klubu maratończyków. Każdy ma swój Everest. Mój zatrzymał się dzisiaj na 42,195km i jest pięknym przeżyciem! Z powodu obecnych czasów bez fleszy, bez rozgłosu… po prostu, kolejny kamień milowy w moim sportowym życiu. Jak to się stało? Przeczytacie poniżej…

Czwartek 11 czerwca 2020 roku. W kalendarzu święto. Dla mnie także – święto biegowe. Nic jednak nie zwiastowało takiego przebiegu wydarzeń. Ostatnie tygodnie to ciągła walka ze sobą i własną motywacją, a raczej jej brakiem. Szereg odgórnych obostrzeń oraz reżim sanitarny wykluczyły wszelkie wydarzenia sportowe. To właśnie ich atmosfera oraz możliwość rywalizacji z innymi zawodnikami motywowała mnie do ciągłej pracy nad sobą. Najważniejsze tegoroczne starty odwołane, a siłownie i pływalnie zamknięte. Akurat w momencie, gdy pokonałem zimową kontuzję nogi, mogłem wznowić intensywne treningi i rozwinąć skrzydła. W chwili, gdy akurat ustanowiłem swój kolejny najlepszy wynik na 5km. Nastała głucha cisza i ciemność. Co dalej? Jak żyć?

nazdrowie1nazdrowie2

Marzec i samotne wycieczki biegowe do Lasu Łagiewnickiego. Kwiecień i zaostrzenie obostrzeń. Bieganie w maskach, zamknięcie parków, a w końcu lasów… koszmar! Majowe przebudzenie, spotkanie z klubowymi kolegami na biegowej trasie i nadzieja na lepszą przyszłość. Wreszcie czerwiec i poluzowanie obostrzeń. Światełko w tunelu dla jakiejkolwiek rywalizacji, zawodów. Informacja o wznowieniu koleżeńskich spotkań w ramach „Maratonu na Zdrowie” organizowanych przez KS Ultra Team Łódź zaowocowała myślą w mojej głowie: „może się tam wybiorę?”. Pierwszy bieg zaplanowany był na czwartkowy poranek w Boże Ciało. Termin dla mnie wyśmienity – akurat zaczynałem urlop. Postanowiłem zatem pojawić się i coś tam przebiec. Można przecież zrobić chwilową przerwę od cotygodniowych terenowych wycieczek, bo wszak nie samym lasem człowiek żyje.

nazdrowie3

Park im. Piłsudskiego, popularnie nazywany Parkiem na Zdrowiu. Ścieżka tartanowa i pętla licząca dokładnie 2010m. Start o godzinie 8:00. Zjawiam się 15 minut wcześniej. Na nogach mam nowiutkie czerwoniutkie obuwie z podstawową amortyzacją. Dla mnie to już niezły przeskok w porównaniu do poprzedniego, wysłużonego już bazowego modelu z francuskiej sieciówki. Czy na dłuższe bieganie tak spontanicznie ubierać nowe buty? Czy to aby na pewno dobry pomysł? Jak nie sprawdzę, to się nie dowiem! Najwyżej moje nogi przecierpią dalszą część urlopu. Mija moment i już poznaję nowych biegowych entuzjastów. Chwila powitań i wymiany serdeczności po przymusowej epidemicznej przerwie, wypełnienie formalności i wreszcie wybija godzina zero. Na starcie kameralne grono dokładnie 7 mężczyzn. Zaczyna się nowa sportowa przygoda, z której jeszcze nie zdaję sobie tak naprawdę sprawy. Pierwsze kilometry mijają w atmosferze biegowych anegdot i dobrej zabawy. Czas płynie szybko, ale pogoda nie oszczędza. Powietrze stoi w miejscu, robi się parno, temperatura zbliża się do 30 stopni, wychodzi powoli pełne słońce. Połykamy kolejne kółka na tartanowej nawierzchni. Czołówka zaprawionych chłopaków walczy o najlepsze czasy i oddala się coraz bardziej. Za nami natomiast możemy obserwować pogoń znakomitego power chodziarza – Krzyśka. Jak on maszeruje, klasa!

nazdrowie4

Do „połówki” wszystko gra i trzymamy się 3-osobową grupką. 21km to też ostatnimi czasy mój ulubiony dystans po leśnych szlakach. Potem trochę zwalniam, ale brnę dalej. Myślę o dotarciu do 25km. To mój dotychczasowy rekord jednorazowego wybiegania, pokonany raz zimą z chłopakami z klubu. Cel osiągnięty, a nogi dalej niosą. Kolejna bariera to 30km. To byłby dobry wynik i baza pod dalsze starty. Zgodnie z zasłyszanymi radami bardziej doświadczonych kolegów – kilka razy takie „trzydziestki” warto przebiec przygotowując się do pierwszego maratonu. Jest 30 w czasie 3 godzin. Jestem szczęśliwy. Myślę o zakończeniu rywalizacji. Zwalniam, ale nie zatrzymuję się. Maszeruję. Mija kilka chwil, lekko truchtam. Każdy kolejny kilometr jest na wagę złota. Obawiam się nieco jakiegoś urazu czy skurczu. Odczuwam już lekko łydki, biodra. Jestem też coraz bardziej spragniony. Pewnie zaraz zszedłbym i tak spełniony z trasy. Kolejne sekundy jednak mijają, a ja dalej walczę. Przeplatam szybki chód z lekkim truchtem. Nowopoznani koledzy widzą, że wyczerpałem już rezerwy picia i jedzenia. Mój wygląd i nietęga mina mówią zapewne same za siebie. Przemek ratuje dobrze motywującymi słowami, a Michał wodą i cukrem. Dostaję zastrzyk potrzebnej energii.

35km, nie mogę się już zatrzymać. W mojej głowie rodzi się myśl, że to właśnie tutaj i dzisiaj może zapisać się zupełnie nowy rozdział w mojej biegowej historii. Mija chwila, dogania mnie wreszcie i wyprzedza power walker Krzysiek. Postanawia jednak zrobić coś, czego kompletnie się nie spodziewałem. Proponuje wspólne dotarcie do mety. Jest dodatkowa motywacja i pomoc od zupełnie nieznanego wcześniej człowieka. Istnieje realna szansa na osiągnięcie maratonowego celu i zmieszczenie się w 5h. To byłby dla mnie nie lada wyczyn biorąc pod uwagę aktualne możliwości i formę. W tym celu Krzysiek zmienia nawet dla mnie swoją filozofię pokonywania kolejnych kilometrów, przekształcając szybki chód w lekki trucht. Częstuje wodą, pomaga i wspiera dobrym słowem.

nazdrowie5

Dwudzieste pierwsze tartanowe kółko, ostatnie 2010m. Wreszcie jest… 42,195m szczęścia na moim liczniku! Krzysiek wbiega za mną na niewidzialną linię mety, Michał robi pamiątkowe zdjęcia, Przemek wręcza symboliczny maratonowy medal. Moja głowa oraz nogi przeżyły, a założenie nowych butów okazało się jednak strzałem w dziesiątkę. Następnego dnia mogłem normalnie chodzić, co wcale nie było przecież takie oczywiste…

nazdrowie6nazdrowie7nazdrowie8

W tym miejscu chciałbym podziękować serdecznie biegowym kompanom – Krzyśkowi, Michałowi i Przemkowi – za wsparcie tego dnia na trasie oraz szakalowym kolegom z klubu za kilometry wybiegane w naszym Lesie Łagiewnickim. Dzięki tym naszym zimowym, biegowym porankom oraz kontynuowanym samotnie wiosną wycieczkom biegowym, mogłem osiągnąć zupełnie nowy poziom oraz kolejny kamień milowy mojego sportowego życia. Od teraz mogę dumnie mówić o sobie: „ja, Szakal maratończyk”. Czas zatem na kolejne biegowe wyzwania, o których na pewno jeszcze przeczytacie nie raz!

Z szakalowym pozdrowieniem,
Szakal Szymen.

 nazdrowie9nazdrowie10