Łemkowyna 3 D

Łemkowyna 3 D

Nie wiem kto wymyślił bieganie po górach. Jedno jest pewne, musiał być to ktoś zdrowo rąbnięty. A, że ja też do najnormalniejszych nie należę, zakochałem się w tej formie spędzania wolnego czasu, ba zapitalanie pod górę stało się moją pasją. Tak się złożyło, że takich czubków jak ja, jest jeszcze sporo. Ci postrzeleńcy spotykają się czasami i w gromadzie pokonują spore dystanse po pagórach. Dla chwały, medali i co można by było pić zimny browar z czystym sumieniem. Takie spędy postrzeleńców określane są mianem Ultramaratonów, a uczestnicy w/w imprez nazywają się dumnie Ultrasami.

Zdjęcia: Karolina Krawczyk, archiwum autora.

Lata mijają, a biegów górskich przybywa jak grzybów po deszczu. Jest jednak pośród nich kilka perełek, o ukończeniu których marzą prawie wszyscy górscy biegacze. Jeden z nich przebiega przez legendarną krainę Łemków. Bieg na dystansie 150 km biegnący głównym szlakiem Beskidzkim z Krynicy Zdrój do Komańczy. Do pokonania oprócz zacnego dystansu jest parę wzniesień. W sumie uzbiera się 5 860 metrów przewyższeń.


Tak sobie pomyślałem: a może warto spróbować i odwiedzić krainę Łemków? Niby trasa nie wiedzie przez jakieś wybitne szczyty górskie – żaden z nich nie przekracza 1000 metrów – jednak jest parę „ale”:

Dystans: 150 km.
Pora roku: październik – dni są krótsze, dużą część dystansu pokonujemy po zmroku.
Brak snu: wolniejsi biegacze spędzają na trasie dwie noce (czytaj ja).
Błoto: o błocie na trasie łemkowskiego biegu krążą już legendy. Podobno organizatorzy dowożą je na trasę z sąsiednich pasm górskich.

Decyzja zapadła – bieg opłacony!

Dwa dni przed startem melduję się w Krynicy i w tym momencie powoli dociera do mnie, na co się porwałem. W głowie rodzą się różne myśli: po co? Nie dasz rady, nigdy nie biegłeś takiego dystansu… nerwowo czekam na bieg… kurczę, niech to już się zacznie, bo nie wytrzymam. W piątek przed północą melduję się na starcie biegu. Wszędzie pełno biegaczy, w powietrzu czuć unoszącą się adrenalinę oraz zapach przeróżnych maści: na skurcze, na ból stawów, na sraczkę itp. Równo z północą starujemy w kierunku Komańczy. Ruszam spokojnie, bez szarpania, zgodnie z założeniami biegnę tylko po płaskim i z górki. Nigdy nie biegłem takiego dystansu – nie wiem jak zachowa się mój organizm. Nie chcę zakończyć biegu w ciemnej dupie.

Z każdym kilometrem wzmaga się wiatr, który będzie mi towarzyszył przez kolejne 30 godzin. Po paru godzinach czuję lekkie znużenie, nogi niosą, ale czuję otępienie. Czasami wydaje mi się że słyszę wycie wilków. Zapewne to tylko złudzenie, a wiejący wiatr sprawia mi psikusa. Kiedy wbiegam na otwarte przestrzenie pojawia się piękne gwieździste niebo. Te widoki pozostaną na długo w mej pamięci. Tak, w takich momentach cieszę się, że podjąłem decyzję o starcie. Kiedy zatrzymuję się, co by odcedzić ziemniaki – spada gwiazda. Smuga ciągnie się za nią ładnych parę sekund. Czegoś takiego nigdy nie widziałem. Robi się epicko!


Na trasie coraz więcej błota – zapewne biegacze z przodu nanieśli tyle syfu na szlak :) Powoli robi się widno, nogi niosą. Mijam kolejne punkty kontrolne. Głowa i nogi współpracują, jest ok. Wszystko gra do trzeciego punktu kontrolnego na 64 kilometrze, gdzie ma czekać na mnie mój support. Wbiegam na punkt rozglądam się… nie ma Nangi, nie ma Kasi. Kurczę, co się stało? Szybki telefon i okazuje się, że moje wsparcie ma jeszcze co najmniej 40 minut do mojego punktu.

Co robić? Moja głowa mocno dostaje po dupie. Zastanawiam się czy nie zakończyć biegu w tym miejscu. Spływa ze mnie całe powietrze. Wiem, że to tylko psychika, ale nagle zaczynam czuć bolące nogi, odciski itp. W głowie kłębi się jedna myśl, że nie dam rady, łzy cisną mi się do oczu, jestem emocjonalnie rozpieprzony… Odpalam telefon, co by sprawdzić jak mam dostać się do domu i otwierają się SMS od Przyjaciół. Przysięgam, po kolei czytam wszystkie wiadomości. Tyle wsparcia i ciepłych słów! Nie pozostaje nic innego jak podnieść dupę i walczyć!

Ruszam dalej… słabnę z każdym kilometrem. Czuję to, w głowie mam mega bajzel. Przesuwam sobie w głowie punkty: byle do 80 km, potem byle do kolejnego szczytu, teraz daj z siebie więcej, to będziesz w Iwoniczu przed zmrokiem. Jeszcze tylko ta pieprzona Cergowa i czeka zimny browarek :) Wpadam na punkt kontrolny położony na 102 km. Jest! Tym razem czeka na mnie Kasia z rodzicami. Jeden browarek, dwie lufki bimberku i wracam do żywych. Jestem zmęczony, ale szczęśliwy, że ich widzę. Robi mi się raźniej. Dodatkowy bonus w postaci kolegi Bogusza – pojawia się na punkcie chwilę po mnie. Szybka decyzja: lecimy dalej razem.

Po półgodzinnej przerwie gnamy do przodu. To była jedyna słuszna decyzja. Nagle… mijamy tabliczkę z informacją o pojawiających się w okolicy niedźwiedziach – rewelacja. Kilometry mijają nam w miarę szybko i w pewnym momencie cyk, czuję jak oczy same się zamykają… zaczynam chodzić zygzakiem i coraz częściej się potykam.


Dodatkowo trasa robi się niezbyt ciekawa – kilka kilometrów prowadzi asfaltem. Do 120 km docieram podpierając się powiekami. Wpadam na punkt i proszę o możliwość przekimania. Przesympatyczna Pani z obsługi prowadzi mnie do specjalnego pomieszczenia i wskazuje na materac. Umawiamy się, ze obudzi mnie za 45 minut. Zawsze coś. Kilka minut walczę z butami, co by je zdjąć… odpływam. Nagle ktoś szarpie mnie za nogi i nie wierzę. Sympatycznej Pani chyba nawalił zegarek, ponieważ obudziła mnie po zaledwie pół godzinie. Skubana wie co robi, nie pozwala mi ponownie zasnąć. Czuję się fatalnie, mdli mnie, muszę zapodać coś ciepłego. Trzęsie mnie z zimna, do organizmu dotarło zmęczenie… już wiem, że będzie ciężko.

Szybka zupa. Jestem tak rozpieprzony i mam odruch wymiotny. Nie do końca ogarniam to, co dzieje się wokół mnie. Nie jestem w stanie uzupełnić flasków z wodą – po prostu nie chce mi się ich wyciągać. Słabo to wygląda. Ruszamy z Boguszem dalej. Każdy kilometr to walka… woda powoli się kończy, masakra… Cały czas panuje mrok. Biegniemy lasem i nagle nie wierzę. Wzdłuż szlaku stoją dziesiątki zapalonych zniczy. W głowie kłębi się myśl – Chódy przegiąłeś, to już koniec… niezła akcja.

Kolejne kilka kilometrów i – ki diabeł, chyba mam zwidy! W środku lasu rozpalone ognisko, tym razem to nie zaplanowany punkt kontrolny. Na ognisku gotujący się rosół, kawa, herbata… w tle muzyka Kasprzyckiego i utwór „Niebo…”. Coś niesamowitego…


Ten punkt mocno nas ożywił, ale kolejne kilometry się ciągną. Wpadamy na Wahaloski Wierch. Tutaj wita mnie kolejny cudowny wschód słońca, kolory zabijają. Wstępują we mnie nowe siły! Do końca 6 km. Dobiegamy do mety…

Udało się!

Jestem bardzo szczęśliwy i nie do końca dociera do mnie co zrobiłem. Odbieram medal, bluzę finiszera, walę browarka, szybka kąpiel w balii i odpływam…

Tekst: Maciej Łukomski