Listy z podróży do Omanu – 1

Listy z podróży do Omanu – 1

oman a 121Listy z podróży do Omanu – 1

Al-Ashkarah, miasteczko między pustynią a morzem, niecałe trzysta kilometrów od stołecznego Maskatu, ale w tym przypadku kilka godzin jazdy oznacza naprawdę dużo.

Maskat to rozłożysta metropolia, z pięciopasowymi arteriami, biurowcami i autami tkwiącymi w korkach, z dość licznymi przybyszami z Europy – turystami i ludźmi biznesu. A tu w Ashkarah senne uliczki, jacyś rybacy przy łodziach wyciągniętych na piach, na skraju pustyni kilku pastuchów kóz, wreszcie jakiś nierozgarnięty taksówkarz, który nie wie, gdzie znajduje się jedyny w tej mieścinie hotel. Na szczęście osada nie jest wielka, więc hotelik sam się pojawił na naszej drodze.

Wróćmy jednak do Maskatu, stolicy należy poświęcić nieco uwagi. To dziwne miasto, gdyż Maskat jako taki w zasadzie… nie istnieje. Na aglomerację składa się ciąg dzielnic upchniętych między morzem a górami. Zwłaszcza od wschodu szczyty robią wrażenie – kilkaset metrów od brzegu zaczyna się prawdziwa Orla Perć. Każda z dzielnic jest odrębnym miastem, istnieje też Old Muscat, który jest wszystkim, tylko nie starym miastem. Jego centralny punkt stanowi pałac sułtański z wiodącą doń dziwną promenadą, obok usadowiły się budynki kilku ministerstw, a z dwóch stron zatoczki wznoszą dwa portugalskie forty z końca XVI wieku, do podziwiania tylko z zewnątrz.

Orientacja w mieście nie jest łatwa. Z lotniska do hotelu wynajętą mazdą jechałem niemal dwie godziny, choć po północy ulice były puste. Ale musiałem przebyć ze 40 km, co w praktyce dało niemal sto, każdy błędny skręt oznaczał, że jakąś arterią mknąłem kilkanaście minut w złym kierunku. Noclegi załatwiłem w hotelu w dzielnicy, a raczej osadzie Wadi Al Kabir, do której trafić niełatwo nawet w dzień, a sam hotel można znaleźć jedynie przypadkiem. Równie łatwe było szukanie biura maratonu. Dysponowałem jedynie nazwą miejsca, ale co ona oznacza nie wiedzieli nawet najbardziej miejscowi z miejscowych, którzy – rzecz jasna – słowa maraton nigdy nie słyszeli.

Mimo trudności maraton odbył się z naszym udziałem. Znalazłem biuro zawodów i odebrałem numer. Choć wcześniej wydawało się to niemożliwe, zarejestrowałem również Anię, a potem zabrałem ją z lotniska. Start zaplanowano na tutejszą 6.00, czyli polską 3.00, więc na sen mieliśmy ok. 4 godzin, a pobudka wypadała w środku nocy.

Jakimś cudem udało się zwlec z łóżek i zameldowaliśmy się na starcie. Trasa: płaska, bardzo kręta, powtarzaliśmy dwukrotnie pętlę z odcinkami nawrotów, w tym z dwukilometrowym odcinkiem wzdłuż morza bieganym tam i z powrotem. Pogoda: do 25 km znośnie (choć pierwsze 10 km. po ciemku, nie zawsze po drodze), pod koniec za ciepło, ale nie było makabrycznie. Uczestników w maratonie: pod 90 osób, miejscowi bardzo słabo reprezentowani, Kenijczyków na szczęście  brak.

oman a 113Od startu biegłem sam, przy czym przez pierwszy kilometr prowadziłem, a potem wyprzedziło mnie trzech konkurentów. „Niech idą” – zdecydowałem. Do 30-32 km. z nikim się nie ścigałem. Biegłem swoje, ok. 4.20-4.25/km. Nic jakoś szczególnie nie dokuczało, a przed biegiem obawiałem się o stan prawej łydki. Dzięki nawrotom już koło 12 km wiedziałem, że do ostatniego z prowadzącej trójki mam dużą stratę (przynajmniej 400 m., a raczej bliżej 500 m.), a nad goniącymi mnie mam kilka minut zapasu. „Trudno, taki los” – pomyślałem. Wyszło tak, że 3 min. przed rozpoczęciem przeze mnie drugiej pętli po tej samej trasie ruszył półmaraton, czyli było milej, bo wciąż kogoś wyprzedzałem, ale trudniej było kontrolować sytuację. Kilkanaście minut później  spotkałem Anię, która dostojnie i z godnością przemierzała trasę półmaratonu. Dostojnie – czyli powoli, wyszło 2.19, ale przecież dobiegła.

Na ponownym nawrocie (koło 33 km.) stwierdziłem, że zbliżyłem się do zawodnika przede mną, z jego wielkiej przewagi zostało może ze 250 m. Chciałem go dojść, ale moje tempo spadło do 4.40-4.43. Udało się zachować spokój, wiedziałem, że jemu musi spaść bardziej, skoro i nie goniąc zbliżyłem się do niego. Później było kilka krętych kilometrów po parku, ale gdy miałem do rywala ok. 50 m. straty (z półmaratończykami pomiędzy nami) to tej różnicy nie miałem już siły zniwelować. Jednak jakoś się udało wykrzesać energię i dogonić go na 39 km. Porzuciłem myśl, żeby go dojść i podczepić się do niego, a postąpiłem w myśl zasady: „musi poczuć, że został wyprzedzony”. Od razu więc odskoczyłem na 50 metrów, by pozbył się złudzeń, choć kosztowało mnie to sporo. Ale się opłaciło. Do mety zdążył stracić minutę. Końcówkę biegłem spokojnie, by niczego nie zepsuć, podglądałem tylko, czy nikt jednak nie próbuje mnie dogonić. Nie próbował. Wyszło 3.09 z ogonkiem. Trzecie miejsce! Do tego pierwsze wśród weteranów. Dwukrotne podium, szklane omańskie trofeum, uściski dłoni, gratulacje, jakaś koperta z zawartością. Piękne jest życie biegaczy z elity…

Po biegu międzynarodowa gromada wypoczywała nad basenami i w basenach, przy śniadanku i owocach. Odnalazło się kilkoro Polaków. Jeszcze przy rejestracji odnalazłem Rafała, który debiutował w maratonie i przyjechał na zawody z Abu Dabi, gdzie pracuje od około roku. Biegnąc raz usłyszałem kobiecy głos – „brawo Łódź”, a później męski „o jaka ładna flaga na koszulce”. To naprawdę dodawało sił.

Po biegu zwiedzanie Muskatu z Rafałem i jego przemiłą rodzinką. Robiłem za przewodnika, pokazywałem to, co widziałem dzień wcześniej. „Stary Muskat” wszystkich zaskoczył. Bardziej żywy i arabski jest Mutrah, z dużym targiem, czyli sukiem. Minusem jest tu duża liczba turystów z wycieczkowych statków, więc targ stał się bardziej cepelią niż miejscem handlu dla miejscowych.

Następnego dnia ruszamy w podróż na południe. Nasz środek transportu to wynajęta mazda  „trójka”, automat. Taka przyjemność na 10 dni kosztuje około 1.400 zł. Za to benzyna tania, nawet bardzo. Litr paliwa „super” kosztuje około 90 groszy.

Maciej Rakowski