[23.07.2010] Listy z Kambodży – cz.3

No to dotarliśmy do stolicy. A w stolicy – wiadomo, jak to w stolicy. Większy ruch, więcej ludzi, bardziej światowo. Tak też jest i w Phnom Penh. Mają nawet centrum handlowe podobne do naszych galerii, choć wewnątrz nieco bardziej przypomina bazar. Ale będąc w spożywczym markecie nie mogliśmy uwierzyć, że to Kambodża. Nawet ceny mniej przystępne.

W Phnom Penh odnaleźliśmy polecany przez spotkanych Polaków hotelik Okay. Ceny mało stołeczne. Za noc w trzyosobowym pokoju płacimy 10$. Z klimatyzacją byłoby 12$, ale wiatraki wystarczają, a klima jednak zmraża za bardzo.

Po mieście spacerujemy, tuk-tuki nie były dotąd potrzebne. Pierwszy dzień w stolicy (w zasadzie tylko popołudnie) nie przyniósł żadnych szczególnych atrakcji, po prostu połazilismy po mieście. Niedaleko hoteliku mamy nadrzeczną promenadę i widok na dwie wielkie, mętne rzeki – tu płynąca od Siem Reap rzeka Tonle Sap wprowadza swe błotniste wody do Mekongu. Ależ ten Mekong ogromny.

Kolejny dzień w Phnom Penh został zaplanowany jako dzień zwiedzania.
„Ludzie ludziom zgotowali ten los” – chciałoby się rzec za Nałkowską. Ludzie? Czy to byli ludzie?
Ogrom zbrodni Czerwonych Khmerów przeraża. Oglądamy pola śmierci w Choeung Ek, kilkanaście kilometrów od miasta. Po zdobyciu stolicy w 1975 r. ludności nakazano jej opuszczenie i stolica wyludniła się w ciągu kilku dni. Demokratyczna Kampucza miała stać się krajem rolniczym, cała ludność pracować miała przy irygacji i uprawie ryżu. Przy wysiedlaniu doszło do pierwszej fali aresztowań, zatrzymywano inteligentów – prawników, lekarzy, urzędników i oficerów dawnej władzy; oni mieli zginąć w pierwszej kolejności i to oni trafiali na pola śmierci.

Dziś znajduje się tam mauzoleum z tysiącami czaszek, otoczone wgłębieniami w ziemi, które wyglądają jak leje po bombach. To doły, z których ekshumowano zwłoki, po tym jak w 1979 r. Czerwonych Khmerów usunęli Wietnamczycy. Z dołów wykopywano po sto, dwieście ciał, bywało, że bez głów. Mordowano tu również kobiety i dzieci, od niemowląt. W Choeung Ek życie straciło niemal dziesięć tysięcy ludzi. Początkowo zabijano ich strzałem w głowę (widzieliśmy czaszki z otworami po kuli), potem – gdy oprawcom szkoda było pocisków – wroga klasowego likwidowano uderzeniem bambusowego drąga lub motyki albo nożem. Do dołów wpadały dziesiątki ciał, także jeszcze żywe ofiary, dlatego przed przysypaniem ziemią zwłoki zalewano substancjami chemicznymi.

Wedle różnych danych w niewielkiej przecież Kambodży życie straciło milion lub dwa miliony ludzi. Tak próbowano zbudować nowy ład – rolniczy naród, ubrany w jednakowe czarne uniformy z czerwonawym szalem owiniętym wokół szyi.
Wracamy do stolicy. Trafiamy do Toul Sleng – katowni Czerwonych Khmerów, w której przetrzymywano i przesłuchiwano, a dokładniej: torturowano i mordowano wrogów klasowych. To było więzienie oznaczone symbolem S-21, ulokowane w dawnej szkole. W gablotach setki zdjęć ofiar – en face i z profilu, robione przez oprawców na specjalnym krześle, a także fotografie ciał znalezionych tu przez żołnierzy wietnamskich. Ocalało tylko siedem osób.

Widzieliśmy też cele – wydzielone deskami klitki o wymiarach dwa metry na pół. Wielkie wrażenie robią informacje o oprawcach, chłopakach i dziewczynach, którzy mieli wówczas po osiemnaście, dwadzieścia kilka lat, a dziś mają rodziny, z którymi pozują do zdjęć jako szanowani ojcowie i mężowie.

Specjalny trybunał rozpoczął prace zaledwie parę lat temu. Odpowiada przed nim kilku głównych architektów zbrodniczego systemu, sam Pol Pot nie dożył dnia sądu. Aż trudno uwierzyć, że jego reżim wspierali Amerykanie – bo przecież był wrogiem „złych” Wietnamczyków.
Potem milsza część zwiedzania. Przed nami pałac królewski i tzw. srebrna pagoda – świątynia z podłogą wyłożoną srebrem. Dziesiątki turystów z całego świata, tylko innych Polaków brak. Podziwiamy kolorowe, złocisto-białe budowle, krążących wśród nich buddyjskich mnichów w pomarańczowych szatach. Nie udaje się nam tylko ustalić, w jakim stanie były królewskie płace, gdy miasto odbito z rąk gwardii Pol Pota.

Nareszcie obiadek – jak zawsze pyszny, tani i pożywny. Siedzimy przy stole, a tu niespodzianka. Po ulicy kroczy słoń, dostojnie, powoli, wśród samochodów i motocykli.
Potem wpadamy na polecany w przewodniku targ, ale okazuje się on być wielkim rozczarowaniem. Wracamy więc do domu, a po drodze kolejne khmerowskie atrakcje – na jednej ze stołecznych ulic kupuję nabitego na patyczek pieczonego węża (ależ on twardy i kościsty), a kilka przecznic dalej poprawiam pieczoną tarantulą. Dzień bez pająka to przecież dzień stracony.