[22.07.2010] Listy z Kambodży – cz.2

My znów w autobusie – tym razem z Kompon Thom do samego Phnom Penh. Mieliśmy szczęście – na transport nie czekaliśmy wcale, mamy klimatyzowany autobus, tylko dla Pawła i dla mnie zabrakło siedzeń, więc ulokowaliśmy się na schodkach koło kierowcy. Za to widoki mamy najlepsze ze wszystkich podróżnych. Transport działa tu sprawnie, coś jeździ – i to coś jest w niezłym stanie technicznym, zaś dróg to możemy pozazdrościć.

Oj pojadło się wczoraj, pojadło… Czego to nie było… Głównie świerszcze: pieczone, duże i mniejsze, na ostro i na słodko. Diana upierała się, że były wśród nich nawet ważki, ale nie jestem pewien, jeśli były, to skrzydełka ktoś im zeżarł wcześniej, więc i tak się nie liczy. I były też pająki – niestety, niezbyt dorodne, małe jakieś, ale za to liczy się sztuka, pająk to pająk, zwłaszcza jako przekąska. W smaku podobny do kurczaka, choć drób ma mniej nóżek (ale za to większe i mniej włochate). Skusiłem się też na wielkiego żuka. Płaski, z mocnymi skrzydełkami i podejrzanymi wąsami, z jakimś dziwnym posmakiem; świerszcze lepsze. Ale to największy robal jakiego jadłem.

Z miasteczka ruszamy do świątyni Sambor Prei Kuk, ponad 20 km. wynajętym tuk-tukiem (po utargowaniu – 12 dolarów), po szutrowej drodze. W świątyni turystów niewielu, ale też i nie jest tak imponująca jak Angkor. Za to tutaj mamy obiekty jeszcze starsze – szósty, siódmy wiek. Wzniesione przez Khmerów gdy nasi przodkowie mieli ogony i nad Gopłem siedzieli na dębach. Bardzo przyjemne miejsce, nie jest gorąco, spacerujemy po lesie od świątyni do świątyni. Tworzą one trzy kompleksy, otoczone zanikającymi murami, same świątynie dość podobne do licznych tu kopców termitów, o wysokości kilkunastu metrów, z wejściem i wewnętrzną przestrzenią podobną do studni. Budowane z cegieł, a nie – jak świątynie Angkoru – z ociosanych głazów.

Właśnie w autobusie zwolniły się dwa miejsca i siedzimy teraz znacznie wygodniej niż na schodkach.
Ze świątyni do miasta znów tym samym tuk-tukiem. Mieliśmy szczęście – zanosiło się na solidny deszcz, a spadło zaledwie parę kropel. Na dodatek pod wieczór natura zafundowała nam niezły pokaz – zachód słońca, fioletowe chmurki podbarwione od dołu na pomarańczowo, potem rozlewająca się po niebie coraz ciemniejsza i delikatniejsza czerwień. I sznury nietoperzy ciągnących nad rzeką, wielkich, wręcz ogromnych, jak fruwające uskrzydlone psy. Tak musiały wyglądać pterodaktyle. Diana patrzy na nie przerażona, zastanawia się, czy mogą ją porwać (niestety – nie chciały nawet spróbować). A ja zdaję właśnie sobie sprawę, że nie jedliśmy jeszcze nietoperzy, nawet nich nie oferował ich zapiekanych, ani choćby gotowanych. Cóż za niedopatrzenie.

Po zmroku docieramy do naszego guesthouse. Spokojnie, schludnie, już ciemno, więc po ścianach przemykają cudowne jasne gekony. Zwinne, szybkie, niestety płochliwe. Ani zjeść, ani pogłaskać. Nocleg mamy całkiem tani – za pokój dla trzech osób, z łazienką, wentylatorem, telewizorem z mnóstwem azjatyckich programów płacimy 6 dolarów. Po dwa na osobę…

Dziś rano trening. Bo wyprawa wyprawą, ale bycie szakalem wiąże się z pewnymi zadaniami. Rano więc ruszamy całą trójką, jest ciepło i parno, ale bywało gorzej. Pozdrawiają nas zdziwieni Khmerowie, zwłaszcza dzieci, nikt tu chyba nigdy nie robił treningu, choćby zwykłego OWB1. Biegniemy wśród drewnianych chatek, potem między polami ryżowymi, a za zabudowaniami otwiera się widok na rzekę – mętną, dużą, z łódkami i rybakami. Też radośnie do nas machają, okazując przyjazne zamiary i zdziwienie. Jeszcze truchcik po nadrzecznej skarpie, rozciąganko i biegniemy z powrotem. Każdy ma coraz większe mokre plamy, po chwili łączą się one i strój po prostu nadaje się do wykręcenia. Ale 6 km. zrobione.

Dzień wcześniej było jeszcze gorzej. W Siem Reap na trening poszliśmy tylko z Pawłem. Po gorącym asfalcie, w duchocie, wśród biegających psów i motorków odhaczyliśmy pierwsze pomaratońskie rozbieganie – też 6 km., ale to był ciężki trening przez fatalne warunki pogodowe. Wierzymy jednak, że nasze wyrzeczenia zaprocentują w przyszłości.
Autobus trąbi i jedzie, więc zapewne Phnom Penh coraz bliżej.