Listy z podróży do Birmy – cz.1

1. Nieplanowany przystanek – Kijów.

Nasza droga do Azji wiedzie przez Ukrainę, bo tak przesądziły ceny biletów lotniczych, podróż do Bangkoku z Krakowa – z przesiadką w Kijowie – okazała się być najtańszą możliwością (ok. 2300 zł.). Najtaniej to nie zawsze najlepiej, więc wkrótce po wykupieniu biletów okazało się, że lot do Bangkoku odwołano. Po negocjacjach z biurem wyszło na to, że polecimy następnego dnia, a daty lotu na Ukrainę już się nie da zmienić. W ten sposób pojawił się dzień, który trzeba było spędzić nad Dnieprem.

Na lotnisku podjąłem próbę uzyskania czegoś od przewoźnika, choć wcześniej linia Aerosvit maile po prostu zbywała. A przecież odwołanie lotu poczyniło pewien uszczerbek w budżecie wyprawy, trzeba było znaleźć nocleg w Kijowie i przebukować na następny dzień lot Air Asia do Kuala Lumpur (co wcale nie było takie łatwe). Wizyta w biurze Aerosvitu okazała się być bardziej skuteczna i przyniosła nam nocleg w całkiem przyzwoitym hotelu w Boryspilu (z dowozem tam i – być może – z powrotem), a nawet talon na jeden posiłek w przyhotelowej restauracji (jego walory smakowe przemilczmy).

Ruszyliśmy na zwiedzanie Kijowa – marszrutką do stacji metra Charkiwska, a potem podziemną kolejką do centrum. Kijów znów zrobił na mnie dobre wrażenie, od upadku Sojuza zaszły tu kolosalne zmiany. O czasach minionych przypominają nam monumentalne socrealistyczne budowle wzdłuż Chreszczatiku i wokół sławnego Majdanu Nezależnosti. Potem docieramy do Sofijskiego Soboru, dostrzegamy na placu przed nim konny pomnik Chmielnickiego. Cerkiew robi wrażenie, a największą atrakcją okazują się być małe kotki rozrabiające na placu budowy. Potem Mihajliwskij Sobor – jeszcze bardziej efektowny, błękit ścian i błyszczące złote kopuły, a obok głównej cerkwi znacznie skromniejsza – tzw. trapezna – z dachem i kopułami krytymi gontem. Dotarliśmy też na kijowski Montmartre – na Adrijiwskij Uzwiz. To stroma brukowana uliczka, nad którą góruje piękna Andijiwska Cerkiew, a wzdłuż której ciągną się kramy z obrazami i pamiątkami. Tam właśnie moja kolekcja masek wzbogaciła się o kolejny okaz – maski z doczepianą fajką jeszcze nie miałem.

Potem przyszedł deszcz. Zmusił nas do wejścia do japońskiej knajpki. Nie żałowaliśmy – jedzenie pyszne i naprawdę niedrogie (po mniej niż 20 zł. na osobę). Po powrocie na Hreszczatik znów uzupełniłem kolekcję – w kiosku wypatrzyłem model wołgi M-21 (w ramach globalizacji ta sama firma u nas sprzedaje kolekcję samochodów PRL, a tu – pojazdów ZSRR, chyba jednak nie wszystkie modele się pokrywają). Kupując autko pozbyliśmy się pieniędzy na powrót do hotelu, więc wymieniamy w kantorze… 2 dolary (chyba rzadko trafiają im się tacy klienci), bo wyliczyłem, że dokładnie tyle hrywien potrzebujemy. Oczywiście policzyłem źle – metro kosztuje 2 hrywny, ale od osoby, więc zabrakło nam na marszrutkę. Siła zielonych banknotów wciąż jest na wschodzie duża, kierowca przyjął dolarowy banknot, resztki hrywien i jeszcze z uśmiechem wydał resztę.

Teraz mamy poranek przed lotem do Tajlandii, piątek 24 czerwca 2011 r. Pora wrócić do podstawowych informacji o wyprawie. Mieliśmy lecieć we czwórkę, ale w ciągu kilkunastu godzin, które mieliśmy na wykupienie biletów, dwie osoby musiały zrezygnować. Wydawało się, że Birmy jednak nie zobaczę, ale zapadła decyzja – mimo strat w ludziach lecimy, gdyż Joanna (trzecia z osób, które dostąpiły zaszczytu bycia zaproszonym na wyprawę) stwierdziła, że się nie wycofuje. Zatem wyruszyliśmy…