Listy z podróży do Birmy – cz.8

8. Świątynie Baganu i Mount Popa

Nyang U okazało się być dobrym punktem wypadowym do zwiedzania okolicy, chyba najciekawszej w Myanmarze. We wtorek (5 lipca) wypożyczyliśmy rowery (całkiem przyzwoite za podejrzanie niską cenę – równowartość 3,5 zł. za dzień) i ruszyliśmy w stronę tysiącletnich świątyń Baganu. Teren, na którym znajdują się skarby z przeszłości to sucha równina położona na brzegu szerokiej i mętnej rzeki Ayeyarwady. Na obszarze kilku kilometrów kwadratowych wzniesiono tu niemal 5.000 małych i dużych świątyń, których świetność opisywał Marco Polo.Budowle powstawały od IX do końca XIII wieku, gdy kolejni władcy państwa Bagan okazywali się być niezwykle gorliwymi wyznawcami buddyzmu. Świątynie wznoszono z cegły, więc tutejsze gliniaste ziemie musiały dostarczać odpowiedni surowiec.

Suchy klimat sprzyjał zachowaniu zabytków, które można podziwiać w bardzo dobrym stanie. Przy niektórych obiektach trwały jakieś prace konserwatorskie, zatem środki z opłat pobieranych od cudzoziemców (10$) nie są jednak marnotrawione ani przejadane przez generałów.

Na obrzeżach „strefy archeologicznej” przebiega kilka dróg (ta z Nyang U do Bagan jest nawet dwupasmowa, choć ruch samochodowy panuje tu niewielki). Pomiędzy świątyniami przebiegają drogi i ścieżki gruntowe, tylko czasami kopny piach utrudnia jazdę rowerem. Wypożyczone jednoślady okazały się bardzo przydatne, przez kilka godzin odwiedziliśmy najważniejsze pagody (za najważniejsze uznaliśmy te największe). Podróżowanie nieco utrudniał upał, świątynie położone są na otwartym terenie, który nagrzewał się jak gigantyczna patelnia. Przeszkadzali też sprzedawcy pamiątek opadający turystów przy największych świątyniach, a ponieważ podróżnych było tu niewielu, to gdy tylko pojawialiśmy się przy pagodzie kupcy rzucali się na nas jak sępy na padlinę. Nie byli jednak nadmiernie uciążliwi, a przede wszystkim ze zrozumieniem przyjmowali odmowę zakupów i nawet gdy wiedzieli, że nic nie kupimy wciąż byli uprzejmi i uśmiechnięci. Zauważyłem, że handlarzy znacznie skuteczniej można zniechęcić, gdy na propozycje odpowiada się po polsku. Może lepiej rozumieją, a może zaczynają mnie uważać za przygłupa – ważne, że dają spokój.

Zachmurzenie nie sprzyjało robieniu dobrych zdjęć, o czym przekonałem się po powrocie do hotelu i zgraniu fotek do laptopa. Pod wieczór pogoda się poprawiła, cóż więc było robić – wskoczyłem ponownie na rower i sam pomknąłem na znaną już trasę. Zdjęcia wyszły znacznie lepsze, a w okolicach Baganu nie mogłem wyjść ze zdumienia – spotkałem francuskiego biegacza, który dzielnie zmagał się z upałem.

Atrakcją następnego dnia była wyprawa na Mount Popa, ok. 60 km od Nyang U. Za pośrednictwem uczynnego pana z hotelowej recepcji wytargowałem cenę wycieczki na 28.000 kyatów. Pojechaliśmy z miłym taksówkarzem, który po drodze pokazał nam plantację, na której z palm pobiera się sok na cukier palmowy i na palmową wódkę destylowaną na miejscu (całkiem niezłą w smaku).

Mount Popa to kilkusetmetrowa wulkaniczna iglica sięgająca wysokości ponad 2.400 m.n.p.m., ale upał doskwierał mimo tego poziomu i mimo dość pochmurnej pogody. Zgodnie z azjatyckim podejściem do natury cały szczyt skały został zabudowany świątynią, a idąc do niej mija się kolejno mniejsze pagody i setki kramów z pamiątkami. Figury znajdujące się w tutejszych pagodach obrażają poczucie dobrego smaku, tak samo gadżety sprzedawane na straganach. Mount Popa okazała się więc być ośrodkiem potwornej tandety i kiczu. Ponieważ górze nadano charakter sakralny wspinaczka odbywa się boso, na szczęście po schodach, w większości wyłożonych kafelkami. Wszędzie biegają małpy, natrętne chyba nawet bardziej od sprzedawców pamiątek. Handlarze są znacznie powolniejsi, a przede wszystkim – w przeciwieństwie do małpiszonów nie załatwiają się na schody. Stopnie są więc obsrane przez małpy, a iść należy boso, co samo w sobie jest dużej klasy atrakcją turystyczną. Co chwila mijamy jakieś tubylca z miotłą, symulującego sprzątanie schodów, ale bardziej zajętego nagabywaniem turystów i proszeniem ich o „donation for cleaning”. Ze szczytu rozległa panorama, ale tandetne budynki świątynne odbierają poczucie jakiegokolwiek kontaktu z naturą.

Po południu lot do Yangon, wszystko przebiega sprawnie i na wieczór docieramy do hotelu, w którym spędziliśmy pierwszą birmańską noc. Z taksówki wyskakujemy w ulewnym deszczu, ale za to przypadł nam pokój na odnowionym najwyższym piętrze.

W Nyang U zrobiłem dwa treningi drogą w stronę Bagan, czyli wśród świątyń. Choć ruszałem koło 7 rano upał dawał się porządnie we znaki. We wtorek zaliczyłem 8 km w 4’48”, a w środę 10 km. ze średnim tempem 4’43”. Miało być wolniej, ale jakoś tak samo wyszło, choć ostatnie kilometry biegło się naprawdę ciężko. W takim upale i przy sporej wilgotności organizm zachowuje się dziwnie – „dyszkę” robiłem w miarę równym tempem, przechodząc od tętna właściwego dla truchtu (koło 132), przez OWB1, WB2, do WB3 z pulsem ponad 175, przy czym na zbiegach tętno nie spadało – po prostu organizm ugotował się i głupiał od nadmiaru ciepła. Za to ile radości dawało potem wejście (wpełznięcie) do klimatyzowanego hotelowego pokoju.