Listy z podróży po Wietnamie – 4 „SZAKALE PO MARATONIE – NAJLEPIEJ WYPOCZYWA SIĘ W DRODZE”

Listy z podróży po Wietnamie – 4 „SZAKALE PO MARATONIE – NAJLEPIEJ WYPOCZYWA SIĘ W DRODZE”

Listy z podróży po Wietnamie – 4
„SZAKALE PO MARATONIE – NAJLEPIEJ WYPOCZYWA SIĘ W DRODZE”
Accenture Vietnam Marathon Expedition 2017

Po maratonie nie było czasu na wylegiwanie się. Kilka zdjęć na mecie, taksówką do hotelu, szybki prysznic, „dopak”, obiadek (czyli micha gorącej zupy przy temperaturze w cieniu około 40 stopni) i ruszyliśmy na północ. Od razu coś sobie wyjaśnijmy – mimo że odtąd przemieszczaliśmy się już tylko w stronę naszego bieguna, nie robiło się wcale chłodniej, kolejne dni były coraz bardziej upalne, a duchota „szła na rekord”. Jedyny luksus, na jaki pozwoliliśmy sobie w ramach odpoczynku po zawodach, to wybór środka transportu. Do kolejnego miasta dotarliśmy klimatyzowaną taksówką, oczywiście w szóstkę, z bagażami, jedną. Przyczyną nie było sławne szakalowe skąpstwo, po prostu znaczny odsetek taksówek, to pojazdy z właśnie tyloma miejscami, czyli do poruszania się po Wietnamie szóstka to bardzo dobra ekipa. Taksówki nie są tu drogie, za 120 km. zapłaciliśmy 1.200.000 dongów, czyli około 55 dolarów. A dotarliśmy pod sam hotel.

IMG_4129Hue to stara stolica Wietnamu, od 1802 do 1945 r. rezydował tu monarcha, którego dwór działał, nawet gdy kraj stał się kolonią francuską. Cesarz z dynastii Nguyen (Maciej: „w tym roku miałem wietnamskiego Studenta noszącego właśnie takie nazwisko, wstyd przyznać – nie wiedziałem, z Kim mam do czynienia, przepraszam Wasza Wysokość”) musiał mieć swój odpowiednio liczny dwór, który rezydował w tzw. Cesarskim Mieście. Całe dawne Hue zajmowało kwadrat otoczony dwoma kanałami (z jednej strony Rzeką Perfumową) oraz murami obronnymi – o boku ponad 1,5 km. Mniejszy, wewnętrzny kwadrat, też z murami i fosami, stanowiło właściwe Cesarskie Miasto. Doznało ono wielkich zniszczeń w czasie wojny amerykańskiej i kluczowe obiekty zostały odbudowane. Było zatem co zwiedzać, choć spacer po cesarskich pawilonach przypominał raczej maszerowanie w saunie.

IMG_4157

Z Hue busem i – oczywiście – taksówką, dojechaliśmy do turystycznego miasteczka Phong Nha (czyt: pfong ńja). Osada składa się z jednej tylko ulicy, przy której szeregiem stoją hotelo-knajpy i biura podróży. A tuż za nimi wznoszą się pionowe ściany stromych wzgórz z grzywami ciemnozielonej dżungli i skalnymi zębami. Przy obiadku robimy quiz – na jakiej jesteśmy wysokości bezwzględnej.

  • „Tysiąc pięćset?”
  • „Dwa?”
  • „Osiemset?”
  • „Ale w sumie dużo nie podjeżdżaliśmy…”

Odpowiedź, którą dał nam gps w zegarku, wprawiła nas w osłupienie. „Piętnaście metrów??? Ale jako to…?”

20170808_104046Nazajutrz dzień pod znakiem jaskiń. Nie decydujemy się na zorganizowaną wycieczkę kupowaną w hotelu (za dwie jaskinie, przejazdy, żarcie – około 45$), ale ruszamy sami taksówką (dzięki czemu wydaliśmy po około 30$ na głowę za te atrakcje). Najpierw do Paradise Cave. Jedyne dwa minusy to temperatura z duchotą (odczuwalna zwłaszcza przy pokonywaniu kilkuset skalnych stopni podejścia), a także towarzystwo – nie chodzi oczywiście o obecność innych, choć zapoconych, Szakali, ale o to, że na trasie, delikatnie rzecz ujmując, nie jesteśmy sami. Widok groty zatyka dech w piersiach. Zastanawialiśmy jak w polszczyźnie można zgrubić wyraz „jaskinia”, chyba się nie da, więc trudno opisać to, co widzieliśmy. Gigantyczne podziemne hale, pewnie w kilku miejscach na wysokość i długość zmieściłyby się wieżowce z łódzkiego Osiedla Jagiełły. Stalaktyty o rozmiarach bloków, wapienne draperie o szerokości i wysokości kilkunastu metrów. Słowa tego nie oddadzą, na szczęście zabraliśmy ze sobą zdjęcia. Ale i tak lepiej te cuda zobaczyć na żywo. Uśmiechamy się, gdy nazwę jaskini tłumaczymy na polski. Jaskinia Raj. Prawie taka sama, ale jednak jest drobna różnica. I nie chodzi tylko o to, że w wietnamskich jaskiniach jest ciepło prawie tak jak na zewnątrz.

20170808_153345

Potem ruszamy do Phong Nha Cave. To wycieczka rzeką, bilet obejmuje wynajęcie łodzi (cała dla naszej gromadki), oczywiście ze sternikiem (znajomość angielskiego, jak zwykle tutaj, zerowa, by nie powiedzieć – ujemna). Za to potem w jaskini spotkamy wietnamską rodzinę, której wszyscy członkowie mówili biegle po polsku. Okazało się, że to turyści z Warszawy, którzy przyjechali na miesięczną podróż po ojczyźnie.

Do tej jaskini nie ma żadnych stopni. Nawet nie musimy wychodzić z łajby, rzeka płynie tunelem, oczywiście jest w nim coraz ciemniej, choć i tak da się podziwiać wapienne nacieki. Daleko im jednak do tych porannych, ale przecież tym razem chodzi raczej o rzekę, a nie o stalagmity i stalaktyty. One oczywiście też tu są, aby je podziwiać kawałek trasy pokonujemy jaskiniowym korytarzem.

Kolejny etap podróży to miasto Ninh Binh. Tym razem podróżujemy autobusem i to nocnym, więc odpada koszt noclegu. Bilety można kupić w hotelu i to hotel staje się dworcem, bowiem pojazd odwiedza wszystkie noclegownie zbierając pasażerów. Nocnym wietnamskim autobusom warto poświęcić kilka słów. Bagaże powędrowały do luku – i to chyba koniec podobieństw. Na schodkach od kierowcy dostaliśmy foliowe torebki.

– „Nie trzeba, ja nie rzygam w autobusach”.
– „Buty zdejmować!” nakazał facet za kierownicą, oczywiście na migi.

Potem do wyboru dwa korytarze we wnętrza pojazdu. Tego jeszcze nie grali. Oddzielają one trzy rzędy prawie-łóżek, czyli bardzo rozłożonych foteli, na dwóch poziomach. Każdy wskoczył na swoje wyrko i jazda w Wietnam. Problem stanowiły tylko nasze stopy. I chodziło nawet nie o to, że zdjęliśmy buty (przed podróżą braliśmy kąpiel), ale o to, że kończyny trzeba umieścić w plastikowej trumience, dostosowanej do wielkości stopy dziecka. A taki Maciej nosi buciki w rozmiarze 47… Dlatego szybko wykluczyliśmy spanie na wznak. A może to celowy zabieg, by nikt nie chrapał? Sprytne te Wietnamczyki.

Rano pobudka o 5. Ninh Binh (czyt.: Niń Biń).  Po kawce odnajdujemy nasz hotel (jak wszystkie inne rezerwowany przez booking.com) i na zwiedzanie. Rano znów łódź i znów jaskinie. Miejsce zwane Tam Cȏc. Dwuosobowymi łodziami posuwamy się w górę rzeki, przepływając przez trzy tunele w wapiennych górach. Główna atrakcja to sposób wiosłowania – sternik wiosła wprawia w ruch stopami, jakby je trzymając. Ładnie, po bokach strome wzgórza; to podobno namiastka Ha Long Bay.

Potem wpadamy do Hoa Lu, stolicy tego kraju w czasach Mieszka I. Dawne obiekty się nie zachowały, jest kilka świątynnych pawilonów z posągami cesarzy. I oczywiście gorąco jak w piekle.

IMG_4876

IMG_4911Na deser wietnamski Licheń. Pagoda Bai Dinh, której budowę ukończono w 2010 r., więc nie ma jeszcze statusu zabytku. Na szczęście jest tak wielka, że nie czujemy obecności tłumu. Setkami stopni mozolnie pniemy się w górę, wzdłuż szeregu kilkumetrowych posągów arhantów – czyli oświeconych uczniów Buddy.  Na zejściu, inną drogą, też będą. Nic dziwnego – jest ich tu w sumie pięćset, każdy inny. Arhant z psem, uczeń Buddy bijący pięścią węża po głowie, inny z czterema palcami w górze, kolejny z dwoma, itd. W ścianie też posagi Buddy, mniejsze, złote (przynajmniej z koloru), w szklanych terrariach. Tych już są na pewno tysiące, po ustawiono je na trzech poziomach. Zapewne figury wotywne.

IMG_4953Jest też gigantyczna stupa (wielopoziomowa wieża). Odpuszczamy wejście na szczyt – za gorąco, poza tym nogi jeszcze wspominają maraton. Za to pełzniemy do głównej atrakcji. Na szczycie wznosi się stutonowy posąg. Budda oczywiście, ciężki, to i wielki, do tego grubiutki, z pyzatą sympatyczną buzią patrzy ze wzgórza na wietnamski świat. Potem zaglądamy do świątynnych pawilonów. Są oczywiście odpowiednio wielkie, w tym największym, najwyżej położonym natrafiamy na trzy wielkie złote figury. Budda – przez przypadek. A u podnóża schodów – kolejny. Ten bez złocenia, za to chyba najlepiej odżywiony ze wszystkich. Uduchowieni, natchnieni, wzmocnieni pocieraniem kolan kolejnych posagów podczas zejścia, ruszamy do hotelu, na spotkanie z klimatyzacją. Chwycimy zaraz za przewodniki, by planować dalsze etapy ekspedycji. Nazajutrz ruszamy do sławnej Ha Long Bay.

>>GALERIA ZDJĘĆ<<